Bez talentu daleko nie zajdziesz, ale czy wiesz skąd go wziąć?

Wiem całkowicie na pewno, że nie mam żadnego specjalnego talentu. Do moich odkryć doprowadziły mnie: ciekawość, obsesja i zawzięta wytrzymałość powiązana z samokrytycyzmem. Albert Einstein

Talent jest tańszy niż sól. To, co odróżnia kogoś utalentowanego od kogoś, kto odnosi sukcesy, to duża ilość ciężkiej pracy. Stephen King

Musiałem ciężko pracować. Każdy, kto pracuje tak samo ciężko, dojdzie tak samo daleko. J.S.Bach

Rób to, do czego masz talent albo przygotuj się na walkę w tłoku

Na pytanie o to, jaką ścieżkę rozwoju wybrać, często można usłyszeć: – Rób to, do czego masz talent! Słuszna rada, szczególnie w dzisiejszych czasach. W tłumie konkurujących ze sobą ludzi, ktoś kto potrafi coś niezwykłego ma znacznie łatwiej.

Kilkaset lat temu, gdy umiałeś w miarę dobrze śpiewać, mogłeś wygodnie z tego żyć. Konkurencja była niewielka – tylko ci, którzy zamieszkiwali okolicę i pojawiający się czasem wędrowni trubadurzy. Wystarczyło być nieco lepszym niż ogół. Dziś dzięki radiu, telewizji i internetowi w tej samej miejscowości występują ludzie żyjący na całym globie (a także ci nieżyjący). Nie wystarczy śpiewać lepiej niż laicy. By ktoś zechciał cię słuchać, musisz mieć w sobie coś więcej niż te zawodzące dzień i noc miliony śpiewaków.

Owszem to trochę nadmierne uproszczenie. Ale faktem jest, że upadek barier komunikacyjnych prowadzi do gwałtownego wzrostu konkurencji. A wzrost konkurencji sprawia, że znajomość podstaw przestaje się liczyć. Jak umiesz coś robić w miarę dobrze (programować, doradzać, prowadzić szkolenia, usuwać awarię, pisać, rysować itp.) to tak, jakbyś nic nie umiał.

Jest wiele strategii radzenia sobie z konkurencją. Najbardziej podoba mi się to, co powiedział mi kiedyś kolega, zapytany o to jak sobie poradzi z deregulacją w jego zawodzie i napływem młodych ludzi oferujących usługi niemal za darmo:

–Nie ma wyjścia, musimy być jeszcze lepsi w tym, co dla klientów jest naprawdę ważne.

To nie utopia. Ten człowiek doskonale rozumie rolę marketingu, budowania relacji czy bycia na pierwszej stronie wyszukiwarek.  Ale doskonale też rozumie, że konkurencja jest groźna tylko tam, gdzie niczego więcej od siebie nie wymagasz jak to by być w „miarę dobrym”.

To trochę tak jak z butami. Czy zalew rynku przez tanie, chińskie buty po dwadzieścia złotych ma wpływ na rynek butów po pięćset czy tysiąc za parę? Tanie buty są „w miarę dobre” i w miarę ładne. Ale czy to znaczy, że z ich powodu skończy się zapotrzebowania na solidne, przemyślane i wygodne buty?

Gdybyś miał być butem, co byś wybrał: bycie jedną z tych tanich i błyszczących par, sprzedawanych za bezcen na placach targowych, czy bycie solidnym, dopracowanym, przemyślanym, butem sprzedawanym w salonie? Jeżeli pasuje ci rozpychanie się w tłumie „taniego importu” – nie powinieneś czytać tego bloga, bo to tylko strata czasu. Zaostrz raczej swoje zęby i łokcie. Zaraz rozpocznie się bezpardonowa walka. Nie masz czasu na myślenie.

Jeżeli jednak nie pasuje ci taka rola, masz sposób: stać się talentem. Znaleźć się w pierwszej lidze, robić swoje tak, jak niewiele osób potrafi. 

Oprócz tego: czy nie szkoda życia na to by robić coś, co mogą zrobić bez większego przygotowania miliony ludzi? Czy nie szkoda czasu na bycie:

– w miarę dobrym lekarzem

– w miarę dobrym prawnikiem

– w miarę dobrym piekarzem

– w miarę dobrym sprzedawcą

– w miarę dobrym pisarzem

– …sam powiedz kim jeszcze..

Złe rozumienie talentu

Jeżeli zalecenie „Rób to, do czego masz talent” rozumiesz jako zachętę do wychodzenia ponad minimum – brawo. Problem jednak w tym, że większość z nas, tę radę rozumie zupełnie inaczej.

„Rób to, do czego masz talent” to najczęściej zachęta by zająć się czymś, co przychodzi łatwo i bez wysiłku. Przecież jeżeli ktoś ma talent do rysowania, to po prostu siada, trzy minuty machania ołówkiem i wszyscy mdleją z zachwytu. Jeżeli ma talent do gotowania, wchodzi do kuchni i od razu, nic tylko trzy gwiazdki Michelin. Jak ktoś ma talent, to wystarczy mu ruszyć palcem w bucie by wzbudzić podziw.

I to jest wytłumaczenie dlaczego inni odnoszą tyle sukcesów, a ja ciągle nie: Dlatego, że zostali obdarzeni większym talentem niż ja. Ja na pewno też mam talent, ale jeszcze musze go odkryć. Muszę znaleźć to, co przychodzi mi łatwo, bez zbędnego wysiłku i w czym nieodmiennie jestem dobry. To, do czego „się urodziłem”.

Niektórzy przez całe życie tego szukają. Zabierają się za coś wierząc, że jest to ich prawdziwe powołanie, że mają specjalny dar, który gwarantuje im sukces. Z radością to robią, fantazjując, jak to będzie gdy wreszcie inni się na nich poznają. Aż nagle docierają do przeszkody, takie, której nie da się przejść bez potu i łez. I wtedy robią w tył zwrot i zaczynają szukać czegoś nowego. Potrzeba wysiłku jest dla nich sygnałem, że jednak nie mają w tej dziedzinie dość talentu.

Mam wrażanie że w taki sposób talent rozumie 90% ludzi. To błędny, głupi, kretyński sposób rozumowania. Ale sposób do którego wiele osób jest przywiązanych jak do niepodległości. Nie tak łatwo pozbyć się efektu prania mózgu jakiemu jesteśmy ustawicznie poddawani przez media i papkę pseudo–psychologii.

Talent to ważna rzecz pod warunkiem, że rozumiesz czym jest. Zacznijmy zatem od krótkiego wprowadzenia.

Kiedy mówimy „talent”?

W moim mieszkaniu słychać czasem jak sąsiadka gra na flecie poprzecznym. Haydn, Bach, Mozart i te sprawy. Ja też gram na flecie. „Ognisko płonie w lesie”, „Panie Janie” i te sprawy. Ona jest talentem. Ja nie. Słowa „talent” używamy wtedy, gdy widzimy jak ktoś robi coś dla nas niedostępnego i coś, co podziwiamy: – Jak ty to zrobiłeś? Jesteś niesamowity!

W klasycznej łacinie słowo talent oznacza jednostkę pieniężną. Talent to moneta o określonej wadze. W takim sensie to słowo użyte jest w biblii. Słudzy dostają talenty, a więc pieniądze. Jezus nic nie mówi o umiejętnościach czy uzdolnieniach. Jego opowieść dotyczy raczej zapobiegliwości, przewidywania, wierności, troski czy braku przywiązania do własności. To wieloznaczna historia (jak każda inna przypowieść). Ludzie przez lata różnie ją sobie wyjaśniali. Między innymi podkładając pod pieniądze uzdolnienia czy możliwości. Ta interpretacja stała się tak popularna, że od XV wieku słowo talent zaczęło być używane właśnie w znaczeniu niezwykłych możliwości i uzdolnień. Mimo, że moim zdaniem ta interpretacja mocno spłyca przypowieść, doskonale rozumiem dlaczego ktoś mógł pomyśleć, że pieniądze można rozumieć jako uzdolnienia: są one bowiem nie mniej cenne jak złoto. Korzystanie z nich może nam przynieść prawdziwe bogactwo.

Gdy masz jakąą zdolność wyróżniającą cię z ogółu – tak jak moja sąsiadka, która gra na flecie – jest tak, jakbyś miał złoto. Tak było w XV wieku, i tak jest – w jeszcze większym stopniu – w XXI. Dziś polują na talenty nie tylko agenci wytwórni muzycznych czy programów telewizyjnych. Każda szanująca się firma ma program zarządzania talentami. Szuka się ludzi którzy mają talent do sprzedaży, zarządzania, przemawiania, usuwania awarii, odbierania telefonów itp. I mimo, że tego rodzaju programy mają dość niesławną historię (najsłynniejszy program zarządzania talentami w biznesie skończył się bankructwem Enronu) to większość personalnych  (według pewnych badań 94%) wierzy, że sukces ich firmy zależy od tego czy uda im się wygrać „wojnę o talenty”.

Skąd się bierze talent?

Dobra, talent to ktoś, kto ma nieprzeciętne możliwości. Ale skąd te możliwości się w nim biorą?

W starożytności odpowiedź była prosta:

– Albo sam jesteś bogiem, albo otrzymałeś ten dar od boga.

Nie ma się co dziwić, bo w zasadzie wszystko, łącznie z chorobami i niepowodzeniami przypisywano bogom. Gdy boskie tłumaczenie przestało wystarczać, świat zaczął się rozglądać za innym. Dostarczył go sir Francis Galton: Wszystko jest kwestią genów. Wyjątkowe uzdolnienia (podobnie jak wyjątkowe wady i łajdactwa) są przekazywane genetycznie. Umiejętności i uzdolnienia dziedziczymy dokładnie tak samo jak kolor oczu czy wzrost.

Francis Galton, autor ponad trzystu książek, swego czasu uznany naukowiec, angielski dżentelmen. Jednym z jego pomysłów, z których był bardzo dumny, była idea, że dla dobra rodzaju ludzkiego najlepiej kontrolować kto komu przekazuje geny. Przestępcy, niebieskie ptaki, osoby niepewne, ludzi leniwi a nawet osoby niepiśmienne najlepiej od razu sterylizować. Po cholerę ludzkości ich popsute geny?! Co innego tacy Galtonowie. Od razu widać, że genetyka jest po ich stronie. Ta łysina na przykład. Czy to nie jest dowód na przystosowanie do myślenia. Przecież szare komórki mają lepsze chłodzenie i mogą znacznie sprawniej pracować niż u jakichś kudłatych chamów! Albo te wielkie pekaesy (bokobrody) – czy to nie jest genetyczne osiągnięcie mające na celu ułatwienie podpierania głowy w trakcie dumania nad dwieście pięćdziesiątym dziełem? Dla dobra ludzkości, niech się rozmnażają tylko ci, którzy w genach mają talenty!

Całe szczęście bełkot, któremu Galton nadał nazwę eugenika, został dziś w całości odrzucony jako pseudonauka. Niestety chore myślenie Galtona na temat zdolności i talentów zatruwa nas do dzisiaj.

Dlaczego moja sąsiadka gra lepiej od mnie na flecie? Bo ma lepsze geny! Dlaczego mój kolega ma firmę o milionowych obrotach? Bo ma wrodzoną smykałkę (ja nie sugeruję wcale że on dlatego ma takie sukcesy bo jest żydem…ale wiecie…). Dlaczego nie mogę się za coś zabrać? Hm…. mój ojciec miał podobne problemy…. To muszą być geny. Proste wytłumaczenie: to wszystko sprawka genów. Pytanie tylko czym „geny” różnią się od „daru szalonych bogów”?

Galton nic nie wiedział ani o genach, ani o ich interakcji ze środowiskiem ani o mózgu będącym źródłem umiejętności. Jego hipotezy były błędne. Owszem dziedziczymy kolor oczu i włosów czy wzrost, ale nawet jeżeli dziedziczymy pewne predyspozycje umysłowe, nie one decydują o naszym sukcesie.

Wielki maraton

Z perspektywy dzisiejszej nauki brak jest dowodów spełniających choćby minimalne standardy naukowe, który by potwierdzały wrodzoność talentów. Owszem tu i ówdzie można spotkać doniesienia o dzieciach, które same uczą się czytać w wieku dwóch lat. Są to jednak anegdoty. Pan profesor zaczyna wspominać stare dzieje i okazuje się, że nauczył się czytać już w kołysce, bez niczyjej pomocy, obserwując jedynie lot much pod sufitem. Może i tak było, ale nie dysponujemy żadnym potwierdzonym opisem tego typu przypadków. Tak, wiem… Mozart. Zajmiemy się nim za chwilę.

Nie chcę przekonywać kogokolwiek, że czynniki wrodzone nie mają żadnego znaczenia (choć niektórzy tak uważają). Jakieś znaczenie zapewne mają. Możemy przyjąć że różnimy się predyspozycjami, możemy także przyjąć, że niektórym osobom, pewne osiągnięcia przychodzą łatwiej niż innym. Na przykład niektórzy z nas szybciej niż inni nauczą się grać na fortepianie, szybciej nauczą się rysować konia czy opowiadać spójne historie. To jednak niewiele zmienia.

Wyobraźmy sobie, że rozwój umiejętności przypomina maraton. Na 42 kilometrze znajduje się poziom mistrzowski. Ktoś, kto tam jest potrafi robić rzeczy niezwykłe (dla tych, którzy są bliżej startu). To poziom absolutnego mistrzostwa i spełnienia zawodowego.

Czy można urodzić się na 42 kilometrze? Nie ma szans. Każdy rodzi się w tym samym miejscu. Na początku wszyscy umiemy to samo: ssać, przełykać, wodzić oczyma i parę innych, równie potrzebnych w tym okresie życie umiejętności. Nasz umysł zaczyna się jednak uczyć. Zaczynamy biec. Niektórzy być może biegną szybciej niż inni. Pierwszy kilometr pokonują w czasie, który innym jest potrzebny na to by pokonać sto metrów. Ich przewaga może się utrzymywać nawet na piątym kilometrze. Nawet na dziesiątym.

Jednak w którymś momencie, po opanowaniu podstawowych umiejętności, szybkość rozwoju staje się taka sama dla wszystkich (wiemy to z badań Andersa Ericssona, o których wspomnę dalej). Pokonanie jedenastego kilometra zajmuje wszystkim zawodnikom mniej więcej tyle samo czasu. Mówiąc inaczej: nawet jeżeli opanowanie podstaw przyszło ci szybciej niż innym, opanowanie poziomu mistrzowskiego, zajmie ci tyle samo.

I wtedy dzieje się dziwna rzecz. Ci którzy byli przyzwyczajeni do szybkiego tempa i łatwości rozwoju, zatrzymują się zaszokowani. – Do tej pory byłem uzdolniony, wszystko mi wychodziło bez wysiłku, a teraz muszę walczyć o każdy kawałek. Coś jest ze mną nie tak? Pojawiają się wątpliwości, rozczarowanie, depresja, zniechęcenie. To nie przypadek, że tak często słyszymy o kiepskich losach dzieci słynnych rodziców.

A co się dzieje z tymi, którzy czuli wysiłek nawet na pierwszych stu metrach? Opór nie jest dla nich żadnych zaskoczeniem. Nie widzą różnicy, zawsze było ciężko. I po jakimś czasie mijaj ją, jak żółw z bajki Ezopa, biadolących na poboczu zwycięzców pierwszych kilometrów. Czy z perspektywy maratonu to takie istotne w jakim czasie pokonasz pierwszy kilometr?

W znakomitym filmie „Bębniarz” Kennetha Bi, jest scena, gdy młody perkusista chce dołączyć do grupy bębniarzy zen. Mówi:

– Mam talent

– Tym gorzej dla ciebie. Będzie ci ciężej.

Posiadanie talentu rozumianego jako wrodzone uzdolnienia, jest utrudnieniem, jeżeli zależy ci na wyjściu poza przecięty poziom. Dzięki wrodzonym uzdolnieniom być może szybciej opanujesz podstawy, ale mistrzostwo jest efektem czegoś zupełnie innego.

Skąd bierze się mistrzostwo?

Mistrzostwo w jakiejkolwiek dziedzinie nie jest efektem genów, ani żadnych wrodzonych czynników. Przede wszystkim jest efektem plastyczności naszego mózgu. Poddany określonym ćwiczeniom mózg zmienia swoją strukturę. Mózg mistrza fortepianu jest inny niż mózg osoby, która zaczyna się uczyć gry. Gdybyśmy porównali ilość i rozkład szarej oraz białej substancji, mielibyśmy ochotę powiedzieć, że te mózgi pochodzą od osobników innych ras czy gatunków. Starożytni mieli rację: od strony fizjologicznej mózg mistrza jest mózgiem niemal boga!

Mistrzowie posługują się połączeniami nerwowymi jakimi przeciętni ludzie nie dysponują.  Oczywiście we wszystkich innych zadaniach ich mózgi przypominają nasze, jednak w wybranej przez nich dziedzinie, mają coś co wygląda jakby zostało zrobione na specjalne zamówienie. Jakby ktoś przeprowadził gruntowny tunning (naprawdę gruntowny, żadne tam ozdóbki). Skąd się wziął u nich taki mózg? Dar niebios? DNA? Z podobnego źródła, z jakiego Arnold Schwarzenegger wziął kaloryfer na brzuchu i wielki biceps. Z siłowni. A dokładniej, z dziesiątków godzin precyzyjnie zaplanowanego wysiłku. Zadziwiającym odkryciem ostatnich kilkudziesięciu lat jest to, że nasz mózg przypomina mięśnie. Rozwija się w zależności od tego jakie zadania przed nim stawiamy.

Niezwykłe, niedostępne zdolności mistrzów (tych, których nazywamy „prawdziwymi talentami”) są efektem struktur mózgowych wypracowanych w ciągu tysięcy godzin żmudnych, regularnych ćwiczeń.

Gdy jesteśmy zaszokowani czyimiś możliwościami i jesteśmy skłonni przypisać je czynnikom wrodzonym, to tylko dlatego, że widzimy zaledwie czubek góry lodowej. Gdy widzisz kogoś, kto kłania się w powodzi braw, obserwujesz tylko ułamek jego życia. Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że ta osoba ćwiczyła, ale do głowy ci nie przychodzi jak żmudne i wytrwałe to były ćwiczenia. Nie słyszysz tysięcy powtórzeń, nie widzisz frustracji, zmęczenia, porażek, setek pokus by rzucić to w cholerę i zająć się czymś innym. Nie widzisz dziesięciu tysięcy godzin ćwiczeń i tylko dlatego możesz sobie wyobrażać, że ta osoba dostała coś za darmo.

A Mozart?

Gdy mówię o tym, że niezwykłe dzieci to mit i że rzadko kiedy wyrastają z nich niezwykli ludzie, czasem słyszę:

– Nie masz racji. Przecież Mozart był cudownym dzieckiem!

– A co wiesz o Mozarcie? – pytam.

– W wieku sześciu lat dawał koncerty i komponował!

To rzeczywiście może robić wrażenie. Mały Wolfgang siedzi na poduszkach ułożonych na krześle. Jego stopy zwisają wysoko nad podłogą. Jednak z klawesynu, przed którym stoi krzesło dobiega muzyka taka, jakby siedziała za nim dorosła osoba. Gdy dziecko zeskakuje na podłogę, słychać brawa i cała uwaga skupiona jest na chłopcu. Na pewno dzieciakowi się należy. Ale rozejrzymy się wokół. Kto stoi obok? Ojciec, Leopold Mozart.

Gdy Wolfgang Amadeusz przyszedł na świat Leopold był już w trakcie przedziwnego projektu edukacyjnego. Wiedząc, że nie ma szans osiągnąć wymarzonej pozycji kapelmistrza, całą swoją ambicję przeniósł na córkę Nannerl. Postanowił uczynić z niej wybitną instrumentalistkę. Miał do tego podstawy. Mimo, że sam nie był ani dobrym muzykiem ani kompozytorem, była dziedzina w której był prawdziwym Mozartem: pedagogika. W 1756 roku, w tym samym, w którym urodził się Wolfgang, wydana została jego książka Gruntowna szkoła skrzypcowa (Versuch einer gründlichen Violinschule). To dzieło, które co przez prawie dwieście lat było za aktualne i ważne.

Wolfgang jako niemowlę obserwował lekcje swoje siostry i szybko zaczął ją naśladować. Zaczęto go nawet sadzać za klawesynem. Na początku pewnie dla zabawy. Leopold zaczął uczyć córkę w wieku siedmiu lat i tylko przez przypadek odkrył, że można uczyć muzyki nawet dwulatka. Szybko główny ciężar muzycznych ambicji ojca przeniósł się na syna – chłopiec miał większe szanse na sukces niż dziewczyna. Rozpoczęła się żmudna nauka.

Dodajmy teraz do siebie: wiedza i umiejętności pedagogiczne ojca, jego niezrealizowane ambicje ulokowane w dzieciach, kontakt z muzyką od urodzenia, chęć uczenia się i wysoka motywacja. Co wychodzi? Trzy i pół tysiąca godzin wysokiej jakości ćwiczeń, zakumulowane w wieku sześciu lat (takie są szacunki dr Michela Howe z Uniwersytetu w Exeter).

Ile to jest trzy tysiące pięćset godzin ćwiczeń? Gdybyś dziś zaczął ćwiczyć grę na jakimś instrumencie, na którym absolutnie nie potrafisz grać i gdybyś ćwiczył dziennie po trzy godziny, przez siedem dni w tygodniu, bez przerwy na Nowy Rok, Boże Narodzenie czy własne urodziny, tą ilość godzin osiągnąłbyś nie wcześniej niż na wiosnę 2015 roku – za trzy lata. Wyobraź sobie także, że byś ćwiczył z pełnym zaangażowaniem, z pełnym oddaniem, pod okiem doskonałego nauczyciela, Jak myślisz, czy po taki treningu byłbyś w stanie zagrać poprawnie kilka sonat? – Pewnie bym zagrał, ale nie tak doskonale jak zawodowy muzyk… A kto powiedział, że sześcioletni Wolfgang grał doskonale? Ani w wieku sześciu lat, ani potem nie był wybitnym instrumentalistą. Nikt nie porównywał dziecka z wybitnymi muzykami. Otrzymywał brawa, nie dlatego, że w niezwykły sposób grał, ale że robił to mając sześć lat.

A co z komponowaniem? Zgadza się, Mozart komponował w wieku ośmiu lat. W końcu komponowanie również było niezrealizowanym marzeniem Leopolda. Wszyscy krytycy zgodnie jednak mówią, że te pierwsze utwory Amadeusza nie miały w sobie nic Mozartowskiego. Były to raczej aranżacje utworów innych kompozytorów. Kawałki płaskie i mało odkrywcze. Gdyby na nich poprzestać, nazwisko Mozart byłoby znane jedynie koneserom historycznych ciekawostek.

Prawdziwie oryginalne utwory Mozart zaczął pisać mniej więcej po dziesięciu latach zawziętego komponowania. Pierwszy wielki koncert fortepianowy (numer 9, Jeunehomme) napisał mając 21 lat. To była jego 271 skończona kompozycja!

Dwadzieścia jeden lat – jeżeli patrzymy tylko na wiek, to rzeczywiście można westchnąć z wrażenia. Ktoś kto spędził swoje 21 lat życia głównie na braniu udziału w beznadziejnych lekcjach szkolnych, oglądaniu idiotycznych teleturniei i zastanawianiu się co by tu w życiu zrobić,  ma dużą pokusę westchnąć:

– Ziom na pewno miał wrodzony talent, samo mu to przyszło!

Samo mu przyszło? Nie tylko nie przyszło mu to samo, ale są znawcy, którzy twierdzą, że gdy nie sugerować się wiekiem a ilością pracy, talent Mozarta dojrzał stosunkowo późno i za cenę stosunkowo dużego wysiłku.

Czy sam Mozart uważał siebie za geniusza (choćby w jakimś procencie podobnym do postaci z filmu Formana?) W jednym z listów do ojca pisał:

Ludzie robią wielki błąd, gdy myślą, że moja sztuka łatwo do mnie przychodzi. Nikt nie poświęcił komponowaniu tak wiele czasu i myślenia jak ja. Nie ma żadnego słynnego mistrza, którego muzyki nie studiowałbym w kółko i w kółko.

Zasada 10 000 godzin praktyki

W 1991 roku psycholog Anders Ericsson postanowił przebadać studentów Berlińskiej Akademii Muzycznej. Kierując się ocenami, opiniami wykładowców i osiągnięciami w konkursach, podzielił ich na trzy grupy. W pierwszej – zwanej solistami – znaleźli się najlepsi, osoby uważane przez nauczycieli za wybitnie uzdolnione, którym wróżono karierę wybitnych solistów. W drugiej grupie znaleźni się dobrzy studenci. Osoby oceniane nieco niżej, mające na swoim koncie mniej sukcesów, na tyle jednak dobre by wróżyć im karierę muzyków w doskonałych orkiestrach. Trzecią grupę nazwano nauczycielami. Jedyne na co mogły liczyć te osoby, to posada nauczyciela muzyki, żadnych szans na bycie solistą, niewielkie szanse na pracę w dobrej orkiestrze symfonicznej.

Ericsson postanowił drobiazgowo sprawdzić czym różnią się te trzy grupy. Sprawdzał wszystko co się dało: kiedy zaczęli naukę, z jakiej pochodzili rodziny, jakie mieli zainteresowania, ile sypiali, jak spędzali czas wolny, jakie uprawiali sporty itp. Kolejne czynniki okazywały się nie mieć znaczenia. Jeden po drugim odpadały jako wyjaśnienia różnic w umiejętnościach. Wszystko zaczynało wyglądać w typowy sposób: boski dar, zupełnie nieprzewidywalny i niemożliwy do wytłumaczenia.

Ale do czasu. Ericssonowi w końcu udało się znaleźć jeden, jedyny czynnik, który dzielił grupy studentów jak ostry nóż dzieli jabłko. Wystarczyło sprawdzić ten czynnik by bez zadawania pytań nauczycielom, bez sprawdzania wyników konkursów muzycznych przewidzieć kto jest uważny za wybitnie utalentowaną osobę a kto nie. Ten czynnik to zakumulowana liczna godzin ćwiczeń. W wieku 20 lat soliści mieli za sobą 10 000 godzin praktyki. Dobrzy studenci mieli za sobą 8 000 godzin, nauczyciele 4 000 godzin. Nic więcej nie różniło tych ludzi.

W późniejszych badaniach okazało się, że 10 000 jest liczbą niemal magiczną. Po zakumulowaniu takiej liczby ćwiczeń ludzie stają się mistrzowskimi szachistami, pianistami, sportowcami czy chirurgami.

Wniosek jest prosty: chcesz być w czymś naprawdę utalentowany – ćwicz to przez 10 000 godzin. Przeciętnie zajmuje to jakieś 10 lat. Dlatego najlepiej zacznij od razu. Ale zanim rzucisz się do ćwiczeń. Nie chodzi o sam czas. Gdy będziesz przez 10 000 godzin coś robił – np. pisał czy komponował– twoje umiejętności wcale się nie rozwinął. Gdyby chodziło o sam czas, wielu taksówkarzy mogłoby z powodzeniem ścigać się na torach rajdowych. Drugą częścią odkrycia Ericssona było to, że jakiekolwiek ćwiczenie nie ma żadnej wartości. Liczy się wysoka jakość ćwiczeń, coś co nazywa deliberat practice – celową praktyką. Ericsson pisze:

W celowej praktyce nie chodzi o „robienie więcej tego samego”, polega ona raczej na zaangażowaniu się z pełną koncentracją w działanie, które ma na celu podniesienie jakości wykonania. Celowa praktyka nie jest sama w sobie przyjemna.

Mówiąc inaczej, gdy ktoś sobie gra dla przyjemności – choćby robił to przez sto tysięcy godzin, jego talent się nie rozwija. Może się rozwinąć, dopiero wtedy, gdy zaczyna wykonywać żmudne ćwiczenia, których celem jest udoskonalenie konkretnych umiejętności.

Celowej praktyce towarzyszy:

  • Maksymalne skupienie na tym, co się robi. Wejście w to na dwieście procent.
  • Konkretny cel dotyczący jakiegoś aspektu umiejętności (na przykład ćwiczysz jakiś trudny fragment utworu, albo szybkość czy siłę itp.).
  • Mądrze wybrany cel – praktykując musisz dokładnie wiedzieć co składa się na całość, jakie elementy są ważne.
  • Bieżący dopływ informacji zwrotnej (od razu wiesz, czy ci się udało czy nie).
  • Powtarzalność – wykonujesz ćwiczenia raz za razem, tak długo, aż ci wyjdzie.
  • Olbrzymi wysiłek i związane z nim zmęczenie, które sprawia, że nie sposób ćwiczyć bez przerwy dłużej niż przez godzinę czy dwie.
  • Olbrzymia liczba porażek – próbujesz robić coś, co ci nie wychodzi. Gdy zacznie ci wychodzić stawiasz sobie wyższy cel.

Znajdź swoją kuchnię

Być może nie masz zamiaru zostać wirtuozem fortepianu ani czegokolwiek innego. Być może wystarczy ci być dobrym fachowcem, lub przynajmniej znośnym specjalistą. Twój wybór. Pamiętaj jednak, że nawet studenci z trzeciej grupy (przyszli nauczyciele) mieli na koncie całkiem sporo celowej praktyki  (4000 godzin). Jedyną alternatywą wobec celowej praktyki jest bycie zaledwie dobrą miernotą. Jeżeli ci ta możliwość nie pasuje, wpleć w swoje życie regularne, celowe ćwiczenie. Przynajmniej przez godzinę dziennie.

Jak to zrobić?

Sprawa numer jeden: wybierz umiejętność, na której ci zależy. Coś w czym będziesz się doskonalił przez te parę tysięcy godzin. 

Jestem fanem Gordona Ramsaya. Po jego programach, mimo że dotyczą one dziedziny dla mnie zupełnie obcej, zawsze mi się rozjaśnia w głowie. Pamiętam jeden z programów, w którym Gordon rozmawia z jakimś kolejnym zagubionym właścicielem restauracji. Oprócz typowych rad, dotyczących menu, higieny czy wystroju Gordon radził:

– Spędzaj więcej czasu w kuchni.

Dla tego człowieka to było olśnienie. Kucharz z zamiłowania, przestał gotować, gdy stał się właścicielem. Pochłonęły go tysiące pilnych spraw. Zaczął odgrzewać i preparować posiłki.

To prosta i rewelacyjna rada:  spędzaj więcej czasu w kuchni. Jak często zapominamy o tym, co stanowi istotę naszej pracy, o tym co wnosi prawdziwą wartość i skupiamy się wyłącznie na otoczce. Jak często zapominamy nawet o tym, gdzie jest nasza kuchnia!

– Gdzie jest istota, tego co robisz?

– Co jest twoją kluczową umiejętnością, bez której to wszystko nie ma sensu?

– Bez czego całe to zamieszanie jest nic nie warte?

Każdy z nas musi zajmować się wieloma rzeczy: księgowością, informatyką, promocją, marketingiem, odprowadzaniem dzieci do szkoły, gotowaniem obiadów, płaceniem rachunków…  Nie ma co marzyć, że kiedyś to wszystko będzie się robić samo. Ale nie wolno zapominać co jest sednem. Nie wolno zapominać w czym powinieneś stawać się mistrzem.

W moim przypadku to pisanie. Bez pisania to wszystko co robię – blogi, szkolenia, nagrania, projekty, oferty, przedsięwzięcia itp. – są robieniem pustego zamieszania.

Zapewne ktoś inny, będąc w mojej sytuacji wybrałby coś innego – np. prowadzenie szkoleń, budowanie zespołu czy motywowanie ludzi. To, co ma się stać twoim talentem jest twoją indywidualną decyzją. I tą decyzję trzeba podejmować kierując się sercem.

Mądrze spędzaj czas w swoje kuchni

Jeżeli już wiesz gdzie jest twoja kuchnia zacznij w niej spędzać czas. Kilka rad:

  • Codziennie, najlepiej bez przerw na soboty i niedziele. Minimum przez godzinę.
  • Nie więcej niż 3 godziny (jeżeli możesz czemuś poświęcić więcej niż 3 godziny, to znaczy, że nie ma to wiele wspólnego z celową praktyką, daj z siebie tyle byś nie miał siły na czwartą godzinę).
  • Wchodząc do swojej kuchni za każdym razem postaw przed sobą cel. Czy chcesz dzisiaj przećwiczyć robienie zupy czy przygotowanie ryby? Powiedz sobie, co dzisiaj chcesz osiągnąć, czego chcesz się nauczyć, jaki aspekt umiejętności chcesz udoskonalić.
  • Twój cel musi być na tyle trudny by przynajmniej parę razy ci nie wyszło. Jeżeli za każdym razem ci się udaje, postaraj się bardziej.
  • Nie szukaj w kuchni ucieczki, relaksu czy odpoczynku. Wchodzisz do niej po to, by walczyć. Owszem, poczujesz przyjemność, ale to nie będzie przyjemność tego rodzaju jaką się ma pod palmą nad ciepłym morzem. To będzie raczej przyjemność jaką się czuje wchodząc obolałym, niewyspanym, z zakrwawionymi palcami na wysoki górski szczyt.
  • Oczywiście cel nie powinien być absurdalny. Powinien przekraczać (nawet znacznie) to, co umiesz teraz, ale musi być realny. Jeżeli wciąż i wciąż nie udaje ci się go osiągnąć, cofnij się, zacznij od czegoś łatwiejszego a potem mądrze podnoś poprzeczkę.
  • Gdy coś ci nie wychodzi, rozłóż to na czynniki pierwsze. Trudny zamiar rozbij na pod-cele i ćwicz poszczególne aspekty, aż uda ci się to złożyć w całość.
  • Poszukaj źródła obiektywnej informacji zwrotnej. Kogoś (lub coś) co ci powie czy ci się udało. Dużą pomocą jest dobry nauczyciel.
  • Poszukaj wzorca – kogoś, kogo podziwiasz i staraj się go naśladować. Pytaj siebie Co by na to …(twój wzór)… powiedział? Co by skrytykował? Co by pochwalił?
  • Nie przerażaj się wrażeniem, że jesteś wciąż w tym samym miejscu. To typowe doświadczenie. Gdy uważnie praktykujesz, umiejętności rozwijają się tak powoli. Tak jakbyśmy szedł w stronę gór  i miał wrażenie, że się nie zbliżasz. Jeżeli tylko dobrze ii regularnie ćwiczysz, twój talent się rozwija. Poczucie braku postępów, mimo solidnej pracy jest dobrym sygnałem. Tak samo jak niepokojącym sygnałem jest poczucie gwałtownego rozwoju, przy braku solidnych ćwiczeń.

28 komentarzy

  1. Dzięki za kolejny świetny artykuł. Pokrywa się on w 100% z moimi doświadczeniami, którymi chciałbym się niżej podzielić.

    Sam fakt, że mając na początku łatwiej wszystko staje się w późniejszej fazie trudniejsze odkryłem na sobie i mojej siostrze. Zanim poszedłem do przedszkola umiałem już czytać i to przy pełnym zdziwieniu moich rodziców, którzy wcale mnie tego nie uczyli. Moja starsza siostra miała przy czytaniu na początku ogromne problemy i moja mama musiała spędzać z nią ogromne ilości czasu ćwicząc.
    Ja uchodziłem w domu za mądralę, zwłaszcza biorąc pod uwagę moje oceny w podstawówce (które uzyskiwałem z łatwością). Moja siostra na tym samym etapie walczyła o każdą trójkę i czwórkę.

    Jednak po jakimś czasie wyszło na jaw (a jeszcze później zrozumiałem prawdziwy powód) że nie radzę sobie tak świetnie. Lenistwo (czy też ładniej: prokrastynacja) ogarniała mnie przed każdym większym wyzwaniem. Przykleiła się do mnie łatka: zdolny, ale leń. Brak pewności siebie, widmo nadchodzących wyrzeczeń i zapowiedź ciężkiej pracy (do której nie byłem przyzwyczajony) skutecznie zahamował moje postępy. W wieku 13 lat pisałem pierwsze programy komputerowe, jednak gdy pojawiły się trudniejsze zagadnienia – ja wybrałem ucieczkę od tego. Na kilka lat praktycznie przestałem działać w tej dziedzinie bojąc się trudności. Mimo wciąż palącej ciekawości do programowania opierałem się jej lub uciszałem sumienie czytając dużo na ten temat – jednak wciąż nie pracowałem, wciąż nie ćwiczyłem. Teraz, gdy jestem już grubo po dwudziestce, widzę jak wiele czasu zostało zmarnowane i dopiero teraz widzę, że wszystko miało swój początek w zbyt łatwym starcie.

    Moja siostra przyzwyczajona do takiej ciągłej walki o każdy stopień ukończyła studia magisterskie i z powodzeniem pracuje od paru lat w jednej firmie. Ja przez ten czas dwa razy zaliczałem obsuwę na dwóch różnych uczelniach, a pracę zmieniałem naprawdę niezliczoną ilość razy.

    Czytelnicy wnioski powinni sami wyciągnąć.

  2. Przeczytałam, od deski do deski. Świetny tekst – wciąga, otwiera oczy, bawi 🙂 (numer z Arnoldem i kaloryferem rozbawił mnie do łez :)). Lekki i równocześnie solidny. „Gdzie jest twoja kuchnia?” – trudno będzie mi zapomnieć o tym pytaniu. Napisałeś Zbyszku ważną dla mnie rzecz – że to kwestia decyzji: „To, co ma się stać twoim talentem jest twoją indywidualną decyzją. I tą decyzję trzeba podejmować kierując się sercem”.
    Zbyszku z całego serca życzę Ci, żebyś mógł pisać.

  3. ……wkurza mnie od dawna ..etos…..,,ciężką pracą,,…,,ciężka praca ,,…psiakrew…..czyż nie można lekko łatwo i przyjemnie a jak się zmęczę to odpocznę i nieco zregeneruję…….
    …..i następny etap ?????????????????????????????????
    ….mam niejasne podejrzenie że ludzie wypoczęci podejmują działania sprawniej od zmęczonych ……..!

  4. …..zapomniałem …..walka…….słowo wszechobecne…….wszyscy walczą jak związek radziecki o pokój…….

  5. ……ciężko zaufać zmęczonemu walczącemu…….nie wydaje mi się by w tym stanie miał jasność umysłu……..po za tym tz. wielcy…chyba sobie jaja robili mówiąc to co mówili w stanie wyczerpania walką i ciężką pracą……….i chyba dlatego jest jak jest ……..eeeee tam………

    • Robercie. Dziękuję za komentarze 🙂 Kilka wyjaśnień: – regeneracja jest bardzo ważna, masz rację. „Czy nie można lekko, łatwo i przyjemnie” – według mnie nie, ale sprawdź sam. 'Walka” – ale ja raczej używam tego w negatywnym kontekście (jak nie masz talentu to musisz walczyć). Mniejsza zresztą o słowa. Nie tyle chodzi o walkę, ale o 100% zaangażowania, o naciąganie siebie. O taki rodzaj walki jaki przedstawia ta dziewczyna na zdjęciu ćwicząc szpagat. Umiesz zrobić szpagat? Jak myślisz, czy można się go nauczyć, robiąc lekkie i łatwe ćwiczenia, np. delikatne wymachy nóg?

      A co do zaufania – domyślam się, że chodzi o mój poprzedni post. Jeżeli tak, to: nie wierz mi ani teraz, ani nigdy. Raczej sprawdzaj na sobie. A przy okazji: nie czuję się zmęczony. Wręcz przeciwnie. Czuję że jeszcze mam dużo zapasu i dlatego mówię sobie: pora przyśpieszyć! Gdybym był zmęczony to bym się położył pod drzewem i nie nie mówił. Pozdrawiam serdecznie 🙂

    • Wielki wysiłek nie musi być czymś traumatycznym. Przyjrzyj się dzieciom w trakcie żywiołowej zabawy. Czasem takie dziecko ledwo żyje ze zmęczenia, ale jest w tym momencie najbardziej szczęśliwym człowiekiem na świecie. Kiedy wysiłek staje się przykry, a kiedy dostarcza nam wręcz euforii ? Może to jest bardzo ważne, może to współdecyduje o tym czy ktoś poświęci na ćwiczenia 10 tys godzin, czy tylko 4 tys ?

  6. Zbyszku, niezależnie od tego, co zdecydujesz w kwestii bloga, mam nadzieję, że będziesz dalej pisał. Dlatego, że Twoje teksty naprawdę do mnie przemawiają, są lekkie i zabawne, a jednocześnie mądre i dotyczą tych najważniejszych spraw w życiu. Chciałabym móc czytać dalej, to co piszesz, niezależnie od tego, czy będą to książki, teksty na blogu czy jeszcze inna forma.
    Powodzenia w kuchni!;)

  7. …….Szanowny Panie Zbigniewie Ryżak………

    …..jestem w stanie pojąć mnogość rozlicznych powodów które mogą wpłynąć na Pańską decyzję….o zaniechaniu ……..
    …….jednak ….praca….. tresci….. i przekaz …tu zawarte są naprawdę BARDZO WAZNE…..NAWET JESLI tylko DLA JEDNEGO CZŁOWIEKA…..
    …Pańska praca i jej efekty ma …ZNACZENIE……jesli Pan ma co do tego wątpliwości to myślę że je rozwiewam…..

    ………Robert Szczepaniak
    P.s.– Tyle pokrótce… rozszerzę moje uzasadnienie trochę …potem…..

  8. Panie Zbyszku. Jest to mój pierwszy komentarz na stronie pomimo, iż atykuły czytam od miesięcy. Dlaczego zdecydowałem się napisać? Otóż od jakiegoś czasu zastanawiam się, a raczej dręczy mnie kluczowa myśl „do czego zostałem stworzony, jaki mam talent, który powinienem rozwijać…?” I pomyślałem, że zobaczę czy czegoś nie znajde na Pana stronie… i bum! Normalnie strzał w 10, jakby ktoś wysłuchał moich próśb…
    Ten artykuł otworzył mi oczy – zawsze patrząc na kogoś z niebywałymi umiejętnościami, miałem w głowie słowo „talent od Boga, bo przecież każdy jakiś dostał…”, myślałem, że ktoś ma talent i tylko go rozwija później. A tak naprawdę – o ile dobrze zrozumiałem, bo piszę na gorąco – to właściwie tylko ciężka praca…? Jednak jest pewna rzecz, z którą mam problem – mam wiele zainteresowań, które mógłbym przekuć na konkretną samorealizację, ale jednocześnie jest to przeszkodą, bo nie wiem na co się zdecydować… zaczynam się zastanawiać, czy do tego się nadaje, czy mimo iż mnie to pociąga, to dam radę w prawdziwym działaniu, nasłuchuję głosu wewnętrznego, nawet zawęziłem to wszystko do kilku opcji, biorąc także pod uwagę zarobek na tejże rzeczy. Dalajlama kiedyś powiedział, że przyjdzie w końcu taki czas, że na coś trzeba sie będzie zdecydować, a że nastolatkiem już nie jestem, to czasu mam coraz mniej… Co można na to poradzić? Miałby Pan jakąś sugestię? Boję się złej decyzji i to sprawia, że stoję w miejscu, a stagnacja to najgorsze co może być, a ja chciałbym już działać!
    Pozdrawiam i dziękuję za ten artykuł:)

    • Radku, dziękuję za komentarz i pytanie. Odpowiedź nie jest taka prosta. Nie zawsze najlepszym wyjściem jest wybieranie jednej rzeczy. Mówi się o czymś takim jak „portfolio pasji”. To jeden z mitów, że zawsze trzeba wybrać tylko jedną rzecz. Ale z drugiej strony musimy być pewni, że to odsuwanie wyboru nie jest lenistwem, czy unikaniem. To trochę większy ale i pasjonujący temat. Obiecują, że przyszłym tygodniu pojawi się tekst (albo przynajmniej tutaj rozwinę tą myśl). Myślę jednak, że tekst. Wiem, że wiele osób ma taki problemy. Pozdrawiam serdecznie 🙂

    • Bajka o wyścigu żółwia z zającem. No cóż. Wystarczyłoby, aby zając nie był aż tak leniwy a żółwik nie miałby szans. W prawdziwym świecie jest mnóstwo pracowitych zajęcy. Więc warto poszukać dziedziny , do której mamy jakieś większe predyspozycje. Inaczej czeka nas katorga i przeciętne wyniki. Wpakujemy się do zawodu, gdzie będziemy musieli pracować więcej od innych aby jakoś się wyrobić. Będziemy wiecznie przemęczeni i wypalimy się szybciej niż bardziej utalentowani.

  9. Jestem niezmiernie ucieszony wiadomością, że powstanie osobny tekst dla tego ciekawego zagadnienia:) Już w tej krótkiej odpowiedzi, pisząc o „micie jednego wyboru” dałeś mi Zbyszku do myślenia. Także czekam (i pewnie nie tylko ja) z niecierpliwością:) Pozdrawiam!

  10. Hmmm, tak… Męczy mnie to samo pytanie co Ciebie Radek. Co ze sobą w życiu robić i również jest kilka rzeczy o których myślałam i które robić lubię. Odpowiedź na pytanie, jak już napisał Zbyszek, nie jest prosta. Moje wnioski i przemyślenia są takie:
    Po pierwsze, trzeba naprawdę chcieć, bez tego nie znajdziemy motywacji do jakichkolwiek starań i poszukiwań.
    Po drugie potrafić się wsłuchać w siebie, ale nie zamknąć na świat, to z niego czerpiemy inspirację. W ebooku ‘Jak przestać się martwic…’ Zbyszek pisze o tym, że wielu z nas nauczyło się skupiać za bardzo na sobie (może to być spowodowane kompleksami, czy innymi czynnikami). Nie potrafimy nasiąkać tym co świat nam oferuje, zamiast tego nasiąkamy własnym nieszczęściem. Nie jest dobrze tez przestać słuchać siebie, trzeba znaleźć balans. Łato powiedzieć, ale trudniej zrobić. Jak mózg się nauczy działać w pewien sposób, to niełatwo potem wyjść ze swojej strefy komfortu i zacząć robić to inaczej. Temu zawsze towarzyszy strach.
    W artykule jemu poświęconemu wyjaśnione jest, że wielu ludzi ma błędne pojęcie o strachu sądząc, że jest to sygnał STOPU. Nie będę się tu rozpisywać na ten temat, polecam artykuł o strachu.
    Ważne też żeby być wytrwałym w poszukiwaniach. Mało powiedziane, bardzo wytrwałym. Jak na przykład Einstein, czy Edison. Nie dawać się zbić stropu ludziom, którzy twierdzą, że nic nie potrafisz, w tym czy tamtym kariery nie zrobisz itp. Oni zazwyczaj nic o tobie nie wiedzą, nawet jeśli to bliska Ci osoba. Niewielu z nas zna siebie samego dość dobrze, żeby wiedzieć w czym mogą/chcą być dobrzy, jak więc ktoś kto patrzy z boku mógłby to stwierdzić? Rodzice Paulo Coelho na przykład za wszelką cenę starali się odwieźć go od pisania. Do tego stopnia, że wysyłali go do szpitala psychiatrycznego i poddawali elektrowstrząsom, żeby wybić mu z głowy tak bezsensowny pomysł. Jak można się domyśleć Paulo był bardzo wytrwały i uparty. Teraz nie ma wielu ludzi na świecie, którzy nie potrafią wymienić choć jednej książki napisanej przez niego.
    Czasami nie jesteśmy świadomi, co chcieliśmy robić, bo zostaliśmy do tego w jakiś sposób zniechęceni już w najmłodszych latach. Czasem z talentów dzieci dorośli robią problem. Na przykład pewna bardzo utalentowana tancerka Gillian Lynne miała w szkole problemy, bo nie potrafiła się skupić jeśli się nie ruszała. Miała z tego powodu kiepskie stopnie w szkole (oczywiście na lekcji trzeba siedzieć spokojnie) i została zabrana do psychologa. Szczęśliwie dla niej trafiła na człowieka, który rozpoznał jej inteligencję kinetyczną i poradził żeby zapisano ją na kurs tańca. Od tamtej pory miała nie tylko lepsze oceny w szkole, ale rozpoczęła rozwijać w sobie to co kochała robić. Odniosła później wiele sukcesów. Gdyby nie ten psycholog, pewnie nauczyciele powiedzieliby jej, że sprawia problemy i nie uczy się dobrze i być może nigdy nie dowiedziałaby się, że jest coś co kocha robić i nie ma nic przeciwko ‘10 000’ godzin pracy nad tym. Mało tego pewnie czułaby się gorsza od innych i niewiele warta.
    Wydaje mi się, że bardzo ważne też, by mieć autorytet, kogoś kogo podziwiamy, kogo osiągnięcia nas inspirują. Jak 19sto letnia dziewczyna, byłam zupełnie nieszczęśliwa. Nie miałam żadnej motywacji do działania, byłam gruba, nie miałam udanego życia emocjonalnego. Pewnego dnia poszłam, zupełnie przypadkiem na koncert ‘Wilków’. Tamtego wieczora coś wreszcie mnie zainspirowało, byłam dużo szczęśliwsza i chciało mi się ‘walczyć’. Schudłam 23 kilogramy w 6 miesięcy od tamtej nocy. Ciągle słuchałam, ‘Racheli’, ‘Eli lama sabachtani i innych’, ‘Nie stało się nic’ i innych przebojów tego zespołu i byłam zupełnie jak w transie. Zaczęłam nawet pisac teksty do piosenek. To był pierwszy raz kiedy na żywo zobaczyłam kogoś, na punkcie kogo szaleją tłumy, kogo można zobaczyć w telewizji. Zobaczyłam, że osoby znane, które odnoszą sukcesy naprawdę istnieją, miałam wtedy okazję zamienić kilka słów z Robertem Gawlińskim. Tamten wieczór nie sprawił co prawda, że odnalazłam swoją pasję, ale sprawił, że warto było dla mnie szukać szczęścia. Mimo, że nie wiedziałam praktycznie nic na temat jak je znaleźć, to czyjeś dokonania zainspirowały mnie do działania. Teraz, 9 lat później nadal nie wiem, co będzie sprawiało mi największe szczęście w życiu, ale przez ten czas poznałam siebie dużo lepiej, spróbowałam tego i owego i coraz mocniej wierzę, że to tylko kwestia czasu. Nieraz słyszę ludzi, którzy mówią, że z wiekiem życie traci smak. Ze mną jest wręcz przeciwnie. Im więcej wiem o sobie i życiu, tym bardziej mnie ono cieszy. Dzięki ‘Wilkom’, a także wszystkim, innym, którzy po drodze mnie zainspirowali i nadal inspirują, między innymi także Zbyszkowi.
    Jeśli chodzi o to, co napisane w dzisiejszym artykule, chyba znam bardzo dobry przykład osoby, która dowodzi, ze to prawda co Zbyszek napisał. Kiedyś wpadłam mi w ręce biografia Madonny. Nie było tam napisane, że jak ją usłyszeli w Hollwood, to padli na kolana. Nikt nie stwierdził, że ma ogromny talent muzyczny. Ona była po prostu zdesperowana odnieść sukces. Pomogła jej w tym przebojowość, pomysłowość i dziesiątki godzin ćwiczeń. Madonna po prostu chciała odnieść sukces jako piosenkarka i zrobiła wszystko co w jej mocy, by to osiągnąć. Wydawałoby się, że do śpiewania to trzeba mieć talent. Może i nie miała najlepszych predyspozycji, pięknego silnego głosu i jest wiele osób, które są lepiej obdarzone przez naturę, ale to Madonny słucha cały świat.
    To tylko kilka przemyśleń zainspirowanych lekturą tego bloga, kilku innych pism i odrobiną własnych doświadczeń. Sama nie studiowałam nigdy psychologii, ale może kiedyś.
    Ach i jeszcze jedno; „Robienie ciągle tego samego i spodziewanie się za każdym razem innego rezultatu” to według Einstein’a niepoczytalność. Oduczajmy więc nasze mózgi od tego co znane, bezpieczne i nieskuteczne i żyjmy przez duże ‘Ż’!
    P.S. Ja również z niecierpliwością czekam na przemyślenia Zbyszka na ten temat. Tym czasem pędzę dalej wertować tą stronę.
    Pozdrawiam,
    Baska

  11. Jakby muzycy tylko ćwiczyli to też nie rozwijali by się tak szybko. Często jest tak, że jak są młodzi to ćwiczą i im wychodzi po jakimś czasie. bez tego nawet pewnie by nie zaczynali grać. Jeśli rozwijali by się tylko na jednej płaszczyźnie muzycznej i skupiali tylko całą swoją enegrie na ćwiczenie to życiowo by się tak nie rozwineli, przez to mogą napotkać ogromne bariery pozamuzyczne. Rozwijanie talentu to nie tylko ćwiczenie, to poznawalnie ludzi, praca nad sobą, szukanie inspiracji poza muzyką, poszerzanie swojej kreatywnsci. Nikt nie chce być maszyną, która wyuczyła się grać. Trzeba poprostu tym żyć od rana do wieczora. Często samo ćwiczenie nie wystarcza, dużą kwestie odgrywa rówinież znalezienia się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.

    • Do tej pory sądziłam, że nie posiadam lub nie odkryłam jeszcze swojego talentu. Szczerze mówiąc czułam się z tym naprawdę beznadziejnie, aż wkońcu trafiłam na ten artykuł 🙂 Jestem dopiero na początku swojej drogi rozwoju wewnętrznego mam osiemnaście lat i żałuję że nie zaczęłam wcześniej. Chociaż przeglądałam różne blogi z tym związane, dopiero Pana artykuł do mnie trafił i odpowiednio nastawił. Z pewnością będę tutaj zaglądała częściej 🙂 Dziękuję!

Skomentuj AniaAnuluj odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *