Każdemu zdarza się robić głupie błędy, odnosić porażki, rozczarowywać się sobą, być odrzucanym czy mylić się w swoich oczekiwaniach. Potrzebujemy odporności psychicznej by radzić sobie z tym wszystkim. Wielu z nas stara się ją budować, tak jak doradzają to niektórzy rodzice i wiele kiepskich poradników (bądź twardy, nie pozwól sobie na chwilę słabości, nie poddawaj się). Ten sposób nie działa. Zamiast odporności rozwijasz ślepotę i samooszukiwanie się. Czy jest jakiś sposób na to by wzmocnić w sobie prawdziwą odporność na porażki i niepowodzenia? Dowiesz się z tego tekstu.
Każdy robi głupie rzeczy
Nie chce mi się opisywać głupot, jakie robiłem, i niestety ciągle robię. Mam wrażenie, że gdyby było ich o połowę mniej, siedziałbym teraz w najwygodniejszym miejscu wszechświata, popijał dżin z tonikiem (Bombay Sapphire proszę) i był najszczęśliwszym człowiekiem w okolicy. Miałem tyle szans, tyle okazji, tyle talentów. I tak głupio je marnowałem. Podejmowałem nie te decyzje co trzeba, mówiłem nie te rzeczy które było warto powiedzieć. Zabierałem się do dzieła nie tak jak powinienem.
Przedwczoraj przyjrzałem się dokładnie efektom mojej pracy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Niby nic specjalnego się nie wydarzyło, ale zobaczyłem wyraźnie jak daleko jestem od miejsca, w którym miałem być. Jak bardzo nie spełniam oczekiwań. Poczułem jak ciężko utrzymać mi wyprostowane plecy. Z głośnym westchnieniem oparłem się ciężko o fotel.
– Jestem do niczego…nie nadaję się do tego wszystkiego… nie radzę sobie… nigdy sobie nie poradzę…
Obezwładniający ciężar, który przewala się przez człowieka. Powietrze zmienia się w lepką maź. Wszystko jest szare, przytłaczające i duszące. Gdzieś wewnątrz rośnie niechęć do tego całego głupiego życia. To wszystko jest takie męczące i trudne. Siły człowieka takie małe.
– Czy tylko ja jestem takim beznadziejnym przypadkiem – pomyślałem – czy są jeszcze inni ludzie, którzy czują coś podobnego?
Nie muszą doświadczać tego w taki sam sposób, nie muszą mieć tych samych problemów… Może ktoś tkwi w dobrze płatnej pracy, ale czuje do niej wstręt? Może ktoś ma głupi dług, z którego nie wie jak wyjść? Może czyjaś firma właśnie bankrutuje? Może kogoś opuściła ukochana osoba, bo nie mogła wytrzymać jego zachowania? Może ktoś stracił z własnej głupoty zdrowie? Może właśnie się okazało, że kogoś decyzje były błędne? Może czyjeś przewidywania całkowicie się nie sprawdziły, robiąc z niego pośmiewisko? Może ktoś został odrzucony przez ludzi, na których mu bardzo zależało?
Wieczorem włączyłem telewizor.
– Za chwilę program o dwóch byłych magnatach rynku nieruchomości z Utach, którzy by wyjść ze swojego milionowego długu wyjechali szukać złota w dżungli w Ghanie…
Coś dla mnie, pomyślałem. Ktoś ma większe kłopoty, milion razy większe. Zacząłem oglądać. George i Scott, zostawili w Stanach swoje cudowne żony i dzieci. Postanowili rozwiązać problemy szukając złota w równikowej dżungli. Z przebitek z poprzednich odcinków, widać, że odnoszą porażkę za porażką. Ten odcinek – ostatni – nie jest lepszy. Na początku zawalają negocjacje z gościem, który ma do sprzedania złotonośną działkę. Powtarzając sobie „Wiemy czego chcemy, musimy dobrze negocjować, damy radę, uda nam się” negocjują jak sztubaki (Czy oni naprawdę działali na runku nieruchomości? Przecież ci goście nie znają podstaw!). Ale finał odcinka jest jeszcze mocniejszy.
Właściciel działki chce 50 tysięcy dolarów. Oni mają tylko 35. Ale od tygodni (są w Ghanie trzy miesiące) jakiś człowiek wydzwania do Georga z ofertą sprzedaży złota z ominięciem legalnego rynku. Interes jest prosty: płacą 35 tysięcy za sztabkę złota, potem sprzedają ją za dwa razy tyle, mają na działkę i jeszcze im zostaje by wysłać coś do domu. Trzeba tylko pojechać do dżungli i wymienić banknoty na złoto. Towarzysząca im ekipa, może filmować tylko z daleka. Transakcja jest w końcu nielegalna. George znika w krzakach, na razie bez pieniędzy. Wraca po pięciu minutach i mówi:
– Jest złoto, kupujemy?
– Kupujemy – mówi jego kumpel marszcząc czoło.
George bierze plecak z paczką banknotów i znika w dżungli. Scott czeka. Bębni palcami o kierownice. Wychodzi z samochodu i krąży wokół zaciskając pięści. Po dziesięciu minutach jak człowiek, który próbuje włożyć palec do wrzątku, zbliża się do miejsca, w którym zniknął jego kumpel. Krok do przodu, dwa do tyłu. Wreszcie zbiera się na determinację i rusza za kolegą. Ale po chwili wraca z krzykiem
–Wraca! Idzie spokojnie – dodaje – nie biegnie.
George pokazuje nierówno wytopiony kawał złota. Wsiadają do samochodu i ruszają.
Z twarzy znika im wyraz porzuconych, zbitych, wyrzuconych w nieznanym miejscu psów. Odprężają się. Happy end! Ryzyko się opłaciło. Napięcie opadło. Jednak można coś w życiu osiągnąć pomysłowością. Jednak zaradny Amerykanin da sobie radę nawet w dżungli! Cieszą się jak dzieci.
Oglądam i czuję, że program, który wydawał się prawdziwy, nagle zmienił się w jakąś ustawkę. Gość jedzie do dżungli, z 35 tysiącami dolarów w gotówce, znika w niej na dziesięć minut, po czym wraca z kawałkiem złota, wartym co najmniej 70 tysięcy. Co więcej, klient, który chciał mu to sprzedać prosił go o transakcję od miesiąca. Nie byłem w Ghanie, ale miałem do czynienia z tego typu interesami w Indiach. Miałem niezwykle okazyjną (oczywiście) możliwość zakupu kamieni szlachetnych. Gdyby nie ucieczka (dosłowna ucieczka, połączona z przeskakiwaniem z rykszy do rykszy) byłbym zmuszony kupić te „cenne” szkiełka zostawiając wszystkie swoje pieniądze.
Już miałem przełączyć na inny kanał, gdy nagle samochód się zatrzymuje. Na drodze kupka drewna ułożona w poprzek– coś w rodzaju zapory. Aha, to ten rodzaj przekrętu! Koledzy, którzy w myślach wyszli już na prostą, zamiast staranować zaporę, albo zawrócić z piskiem opon, wychodzą z samochodu zostawiając w środku plecak ze złotem. Z krzaków wypada zamaskowany człowiek z karabinem, jeden strzał w powietrze, ręka sięga do otwartego samochodu i chwyta plecak, człowiek znika w buszu.
Następne ujęcie: George ciężko siedzi na fotelu wpatrzony przed siebie. Zrywa spod koszulki wszystkie mikrofony i nie życzy sobie dalszego filmowania. Program kończy ujęcie samolotu odrywającego się z pasa startowego z czerwono – żółto – zielonymi barwami Ghany na ogonie. Głos narratora kadru spoza kadru: Gdy Scott i George przylecieli do Ghany mieli milion dolarów długu, teraz, po trzech miesiącach mają milion trzysta tysięcy.
Tak, ludzie robią głupie i nierozsądne rzeczy. Robią rzeczy, których naprawdę można się wstydzić. Podejmują decyzję, których nie powinni podejmować. Zachowują się jak ostatnie sieroty.
Ale nie czuję wyższości. Nie czuję: „Ja bym się tam zachował mądrzej! Ja bym wiedział, co zrobić!” Zbyt dobrze wiem, jak człowiek funkcjonuje, gdy wszystko mu się wali i gdy nie jest w stanie zapewnić bytu, tym których kocha. Jak oczywistych rzeczy wtedy nie zauważa, byle tylko uwierzyć, że jest w stanie coś zrobić.
Nie czuję się lepszy, ale czuję ulgę. Oprócz mnie, na świecie jest przynajmniej dwóch gości, którzy mają uczucie, że są zupełnie do niczego. Razem trzy osoby.
Tylko?
Kto w swoim życiu nie zrobił żadnej głupiej rzeczy, której można byłoby się wstydzić niech podniesie rękę. Albo jeszcze lepiej, niech przestanie czytać.
Jeżeli jesteś osobą, która nigdy nie robi nic głupiego, której wszystko wychodzi, dalej nie znajdziesz nic dla siebie. Jeżeli jesteś taką osobą, obawiam się, że potrzebujesz innego rodzaju pomocy. Być może ktoś powinien nauczyć cię krytycznego myślenia i rozumienia konsekwencji twoich działań. Jeżeli masz w sobie choćby małą dawkę krytycyzmu, wiesz dobrze jak często robisz głupie rzeczy. Jak często marnujesz okazję, szkodzisz innym i sobie, robisz coś co się zupełnie nie sprawdza.
Czasem nasza głupota boli umiarkowanie: zrobiłeś nie to, co trzeba, ale da się z tym żyć, można to w jakiś sposób nadrobić. Czasem przeciwnie: boli długo i dotkliwie. Mijają lata a ty wciąż pamiętasz, co powiedziałeś czy zrobiłeś. Wciąż pamiętasz o tym, jak popsułeś okazję, jak zmarnowałeś szansę, jak rozczarowałeś siebie i innych, jak wystawiłeś się na porażkę. Z czasem zapominasz twarze, kolory i dźwięki, ale ciągle wzdrygasz się na wspomnienie tej chwili.
Ryzyko zablokowania się w poczuciu „jestem do niczego”
Prędzej czy później, każdego z nas dopada myśl:
— Jestem zupełnie do niczego, jestem ostatnim kretynem na świecie!
Można oczywiście starać się za wszelką cenę unikać takich sytuacji, ale tak naprawdę myśl „Strasznie to spieprzyłem” jest wynikiem tego, że podjąłeś ryzyko. Próbowałeś zrobić coś trudnego i ci nie wyszło. Jest tylko jeden sposób by taka sytuacja nie miała miejsca: nie próbować, zadowolić się tym, co jest. Niektóre osoby wybierają takie rozwiązanie. Mówią, że na niczym, oprócz spokoju już im nie zależy. Jednak ci, którzy ciągle chcą żyć, nie mają innego wyjścia jak narażać się na porażki. Czasem srogie i wstydliwe.
Jeżeli każdy z nas robi głupie rzeczy, jeżeli to nieuniknione, jednym z najbardziej istotnych czynników jest to, jak sobie z tym radzimy.
Jeżeli będziesz tkwić w tym uczuciu, jeżeli będą mijały dni a ty ciągle będziesz myślał to samo, ciągle będziesz to samo czuć, daleko nie zajdziesz. Ani się spostrzeżesz, a rozwiniesz w sobie depresję, apatię, poczucie bezradności, zaczniesz nałogowo pić, brać narkotyki, uprawiać przypadkowy seks czy robić coś z tysiąca innych rzeczy, których jedynym celem będzie zapomnieć, choć przez chwilę, jakim jesteś beznadziejnym przypadkiem.
Co możesz zrobić by uwolnić się z tej pułapki? Co możesz zrobić by wzmocnić swoją odporność psychiczną i iść do przodu, mimo porażek, nawet tych dotkliwych?
Wzbudzanie poczucia wartości
W jednych z badań naukowych prowadzonych przez grupę psychologów, sprawdzano skuteczność różnych technik radzenia sobie z porażkami[i].
W pierwszej części uczestnicy mieli za zadanie przypomnieć sobie jakieś konkretne wydarzenie, które wiązało się z negatywnymi emocjami pod własnym adresem, czymś co łączyło się z poczuciem porażki, upokorzenia czy odrzucenia.
Następnie podzielono ich losowo na kilka grup, w których stosowano różnego typu techniki. Na koniec sprawdzano szereg odczuć, m.in. poziom natężenia negatywnych emocji.
Jedna z grup stosowała technikę indukcji wysokiego poczucia własnej wartości. To sposób radzenie sobie z porażkami, do którego jesteśmy najczęściej zachęcani.
W niezliczonej ilości książek, artykułów, blogów czy podczas szkoleń, słyszymy, że nie wolno nam się poddawać, że mamy być twardzi i mamy uwierzyć w siebie. Nie powinniśmy sobie pozwalać na negatywne odczucia, powinniśmy myśleć o sobie jedynie pozytywne rzeczy, powinniśmy przywoływać do pamięci jedynie obrazy naszych osiągnięć oraz w taki sposób przedstawić sobie sytuację by wyszło na to, że to wszystko nie nasza wina albo, że porażka to tak naprawdę osiągnięcie.
Osoby przydzielone do tej grupy miały za zadanie zrobić listę swoich pozytywnych cech, świadczących o ich kompetencjach i wartości. Po drugie, miały za zadanie znaleźć taką interpretację negatywnego wydarzenia by móc poczuć się lepiej w odniesieniu do siebie (np. pokazać, że to nie była ich wina). W trzecim punkcie uczestnicy badań mieli napisać „Dlaczego to wydarzenie nie mówi niczego istotnego o tym, jaką osobą jestem?”.
Cała ta interwencja miała na celu wzbudzenie w badanych poczucia własnej wartości. To się udało.
Niestety w efekcie, negatywne emocje wcale nie zmalały. Osoby w tej grupie czuły się niemal tak samo źle (jakaś nieznaczna różnica była) co osoby w grupie kontrolnej (która nie starała się w żaden sposób poradzić z negatywnymi wspomnieniami). Ludzie, którzy tak uporczywie pocieszali się i starali wynaleźć coś pozytywnego w sobie i swojej porażce czuli się tak samo smutni, źli, nieszczęśliwi i przerażeni jak ci, którzy nic nie robili.
Jedyna różnica była taka, że częściej niż inni dochodzili do wniosku, że negatywne wydarzenie nie ma związku z nimi samymi. Mówiąc inaczej, mieli poczucie, że oni są w porządku – po prostu sytuacja, inni ludzie, albo jakiekolwiek inne czynniki wywołały porażkę.
To nie jest najlepszy wniosek, jeżeli zależy nam na tym, by korygować własne nietrafione zachowania. Czy zależy ci bardziej na tym by nauczyć się tego, czego nie umiesz i odnieść w końcu sukces, czy na tym, by dobrze się czuć? Najczęściej jedynym czynnikiem, na jaki mam wpływ jestem ja sam. Lepiej zatem bym dobrze rozumiał co robię nie tak, niż bym wmawiał sobie, że przecież z mojej strony wszystko było idealnie.
Dwie nie najlepsze możliwości
Wyobraź sobie, że jedziesz samochodem i nagle widzisz, że droga się kończy. Nie ma asfaltu, dalej są surowe skały. Jechałeś tą drogą przez ostatnich kilka godzin, mając nadzieje, że za chwilę będziesz mógł odpocząć, usiąść, napić się czegoś chłodnego, pogadać z ludźmi i zrelaksować się. Ale znalazłeś się na pustkowiu. Cały twój wysiłek i benzyna poszły na marne.
Co robisz? Zamykasz oczy, naciskasz gaz i jedziesz dalej, mówiąc sobie: –Jestem przecież doskonałym kierowcą i nigdy się nie mylę. Tak naprawdę droga jest wspaniała. A może wysiadasz i mówisz: –Och jakie wspaniałe miejsce, właśnie tutaj chciałem dojechać, o to mi chodziło!
Domyślam się, że nie są to opcje, które byś wybrał. Jeżeli chcesz dojechać we właściwe miejsce, pierwszym warunkiem jest odkrycie gdzie zrobiłeś błąd. Może źle wybrałeś kierunek, może źle odczytałeś informację na jakiejś tablicy, może pojechałeś nie w tą stronę, co trzeba? Nikt nie zwinął miejsca do którego jechałeś, to że nie jesteś tam, gdzie chciałeś jest efektem twoich wyborów.
Co to jednak znaczy „przyznać się do winy” czy „wziąć odpowiedzialność za własne porażki”?
Dla wielu osób oznacza to wyjść z samochodu i zająć się przez najbliższe kilka lat darciem szat (nie ma obawy, tego typu osoby wożą w bagażnikach wystarczającą liczbę ubrań).
To dwie skrajności tak samo bez sensu:
1) Udawanie, że nic się nie stało i wszystko jest cudownie, a nawet jak coś się stało, nie ma żadnego związku ze mną;
2) Rozpaczanie i darcie szat.
Co robi normalny człowiek (taki jak ty czy ja)? Nie udaje, że nie zrobił błędu, ale nie traktuje go jak końca świata. Łatwo o to w przypadku samochodowej wycieczki, znacznie trudniej, jeżeli stawką są rzeczy, na których nam bardzo zależy. Gdy mowa np. o zdaniu kluczowego egzaminu, zdobyciu miłości czy szacunku kogoś ważnego, odniesieniu istotnego sukcesu zawodowego itp., odsetek osób, które wybierają ślepą jazdę w stronę skał lub rozdzieranie odzieży na kawałeczki rośnie.
Tego rodzaju podejście jest objawem braku odporności psychicznej. Osoba odporna psychicznie potrafi poradzić sobie z porażką bez uciekania się do zaprzeczania swojej odpowiedzialności i negowania rzeczywistości. Potrafi przypisać sobie odpowiedzialność za niepowodzenia, bez wpadania w użalanie się nad sobą, wstydzenia się siebie i auto-awersję.
By to osiągnąć konieczna jest wyrozumiałość dla siebie samego, umiejętność wybaczania sobie błędów, umiejętność traktowania swoich błędów i niepowodzeń jako ludzkiej, naturalnej rzeczy. Coś co w ostatnich latach psycholodzy określają za pomocą pojęcia self-compassion. Będziemy tutaj tłumaczyli to za pomocą zwrotu współczucie pod własnym adresem, albo (by nie utrudniać czytania) samowspółczucie (wiem, nie ma tego słowa, mój edytor właśnie mi je podkreślił.
W badaniach, o których przed chwilą wspomniałem była jeszcze jedna grupa. Nie indukowano w niej wysokiego poczucia własnej wartości, ale właśnie współczucie pod swoim adresem.
Wyniki grupy z indukcją współczucia pod własnym adresem
Wyniki tej grupy bardzo różniły się od innych. Po pierwsze osoby te częściej przypisywały przyczynę wybranego przez siebie negatywnego wydarzenia sobie i temu, jaką są osobą.
Gdyby patrzeć tylko na ten wynik, ktoś mógłby powiedzieć:
– No beznadzieja, to nic dobrego mówić, że upokorzenie, pomyłka czy porażka jest efektem tego, jaką jestem osobą. Ktoś taki nie ma szans czuć się dobrze!
Ale popatrzmy na drugą część wyników: osoby z tej grupy odczuwały znacząco mniejszą ilość negatywnych emocji niż osoby poddane jakimkolwiek innym technikom.
I to jest właśnie magia za jaką lubię psychologię. Tysiące osób opierając się na swoich wyobrażeniach i mniemaniach co dzień brutalnie i mniej brutalnie uszczęśliwia nas swoją paplaniną na temat „rozwoju osobistego”. Masz być twardy, masz wierzyć w siebie, masz powtarzać sobie, jaki to jesteś wspaniały, masz się programować na sukces, pozytywne myślenie i dziesiątki innych rzeczy…
Wystarczy jednak przeprowadzić kilka badań (te, które relacjonuję nie są jedynymi) by powiedzieć: bzdura. Nie potrzebujesz na siebie krzyczeć. Nie potrzebujesz organizować teatrzyku obsadzając siebie w roli niepokonanego supermana. Wystarczy trochę łagodności wobec siebie, trochę wyrozumiałości. Wystarczy trochę samowspółczucia by nie tylko przejrzeć na oczy ale także uwolnić się od negatywnych emocji.
Współczucie
Nie będę tutaj rozpisywał się o tym, jak współczuci się rozwija, skąd się bierze i jak istotnym czynnikiem jest z puntu widzenia działania mózgu. To jest ważne i fascynujące i w jednym z innych moich tekstów znajdziesz informacje na ten temat.
Opowiem za to o instrukcji, jaką dostały osoby z grupy „samowspółczucia” (self–compassion induction). Instrukcja opiera się na badaniach i koncepcjach Kristin Neff. W swojej książce „Self-compassion. Stop beating yourself up and leave insecurity behind”) autorka tak definiuje współczucie:
Współczucie wiąże się z rozpoznawaniem i klarownym spostrzeganiem cierpienia. Pociąga za sobą również uczucie dobroci względem ludzi, którzy cierpią, które wywołuje pragnienie ulżenia ich cierpieniom. W końcu współczucie wiąże się z dostrzeżeniem naszej wspólnej ludzkiej kondycji, kruchej i pełnej skaz. Współczucie względem siebie ma te same właściwości.
Przedstawiona dalej instrukcja pozwalająca wywołać w sobie samowspółczucie, odwołuje się do tych trzech elementów: dostrzegania swojego cierpienia, mówienia do siebie językiem dobroci oraz odniesienia swojego cierpienia do cierpień innych.
Jak to zrobić?
Jeżeli zastosujesz się do tej instrukcji i będziesz ją regularnie stosować, rozwiniesz w sobie odporność psychiczną. Prawdziwą odporność, nie taką, która opiera się na chwilowym przebłysku wiary, że od dziś wszystko się zmieni i zacznie być zupełnie inaczej, bo jakiś niezwykły guru pokrzyczał nad moją głową i nawrzucał mi bym zabrał się, czym prędzej do roboty. Nie taką, która opiera się na samooszukiwaniu i wmawianiu sobie rzeczy, w które nie wierzę.
Instrukcja jest bardzo prosta. Najlepiej wykonywać ją wielokrotnie i regularnie (choć efekty prawdopodobnie będą widoczne już po pierwszym jej zastosowaniu).
Zanim wykonasz ćwiczenie zastanów się jaka forma będzie dla ciebie najlepsza. Możesz zrobić to pisemnie, mówiąc do siebie na głos lub też mówiąc po cichu.
1. Uświadom sobie, co się z tobą dzieje.
Spróbuj opisać swoje odczucia i doznania tak obiektywnie jak to możliwe.
Gdy chcesz komuś wyrazić współczucie, pierwszą rzeczą jest dostrzeżenie jego cierpienia. Wiele osób nie dostrzega cierpień innych istot. Są niewrażliwi nie czyli na ich ból. Nie mogą zatem czuć współczucia. Współczucie wymaga, jak sugeruje samo to słowo, współ – odczuwania. Tak samo jak bywamy nieczuli na cierpienia innych często jesteśmy nieczuli na własne cierpienia. Z przyzwyczajenia znosimy wewnętrzny ból i awersję do siebie samych. Pierwszym krokiem na drodze do tego by okazać sobie więcej współczucia i wyrozumiałości jest dostrzeżenie tego wszystkiego.
Przyjrzyj się temu, co się w tobie dzieje. Co się dzieje w twoim ciele, co się dzieje z emocjami i myślami?
Ciało: Jakie doznania płyną z twojego brzucha, dłoni, nóg…? Co się dzieje z twoimi mięśniami, oddechem? Jakiego rodzaju doznania wysuwają się na pierwsze miejsce?
Emocje: Jakich emocji doznajesz? Czy masz do czynienia ze złością, strachem, smutkiem, rozczarowaniem?
Myśli: Jakie myśli pojawiają się w twojej głowie? Jakiego rodzaju obrazy? Co do siebie mówisz?
2. Przypomnij sobie, że jesteś człowiekiem.
Pomyśl czy są jacyś ludzie, którzy przechodzą przez to samo, co ty? Czy ktoś przechodzi przez podobne rozterki, kłopoty czy cierpienia?
Wyrozumiałość dla siebie nie polega na traktowaniu siebie samego tak, jakby się było jedyną cierpiącą i pokrzywdzoną osobą na świecie. Przeciwnie, prawdziwe współczucie wymaga tego, by uświadomić sobie, że pomyłki i porażki są częścią człowieczeństwa. Przez podobne rzeczy przechodzą inne osoby. Nie ważne jak bardzo się na sobie zawiodłeś, nie ważne jak wielką głupotę zrobiłeś. Zawsze jest wiele innych osób, które zrobiły to samo. Zrobiły, bo niedoskonałość, błędy i związane z tym cierpienia są częścią naszej wspólnej, ludzkiej kondycji.
3. Pomyśl, co byś powiedział przyjacielowi?
Gdyby osoba, której dobrze życzysz, doświadczała tego samego, co byś jej powiedział? W jaki sposób starałbyś się ją wesprzeć? Jak zachęcałbyś ją do niepoddawania się i dalszego dążenia do celów?
Możesz także wyobrazić sobie, że jest obok ciebie przyjaciel – ktoś, kto cię w pełnie akceptuje i życzy ci wszystkiego, co dla ciebie najlepsze. Nie chce cię tanio pocieszać, poganiać czy robić wyrzutów. Chce cię wspomagać. Co taka osoba by ci powiedziała?
Dzięki takiej „przyjacielskiej” perspektywie jesteś w stanie nauczyć się rozmawiać ze sobą językiem dobroci, szacunku, łagodności i wyrozumiałości, zamiast ataku, agresji i nacisku.
[i] Leary, M. R.; Tate, E. B.; Adams, C. E.; Allen, A. B.; Hancock, J. (2007). „Self-compassion and reactions to unpleasant self-relevant events: The implications of treating oneself kindly”. Journal of Personality and Social Psychology 92 (5): 887–904.
Nieprawdopodobne, że tekst ten pojawia się w momencie kiedy tak ciężko jest mi ze sobą…Wiele strasznych głupot narobiłem w życiu i teraz nastąpiła kulminacja tego wszystkiego. Panie Zbyszku dziękuję za przywrócenie wiary w siebie.
Bardzo się cieszę, że mogłem pomóc. Trzymam kciuki za wytrwanie w łagodnym, przyjacielskim nastawieniu wobec siebie. Gdy to się uda, wszystko, prędzej czy później samo się polepszy. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam 🙂
Polecam wypowiedzi pani Kristin Neff na tedx oraz na youtube.
Można zobaczyć tam jak self-compassion wpływa na człowieka, a zakładam że tak właśnie było w jej przypadku.
Jeszcze jedną rzecz polecam:
http://live.soundstrue.com/selfacceptance/
Amerykańskie wydawnictwo zrealizowało wywiady/nagrania z „ewngelistami” self compassion. Niestety po angielsku ale naprawdę warto posłuchać. Na samym początku jest też Kristin i to jej wypowiedź spowodowała, że zainteresowałem się tematem.
Na moje nieszczęście po początkowym etapie świetnego samopoczucia troche się pogorszyło. Niemniej poszukam przyczyny i popracuję dalej.
Zdecydowanie polecam.
Dziękuję Adamie za link i informację. Pozdrawiam 🙂
Dzięki za ten post. Trochę mi to przypomina dojście do wewnętrznego dziecka (John Bradshow). Ale w istocie akceptacja siebie (żeby nie napisać miłość do siebie – bo to już perwersja 😉 ) to chyba dla niektórych z nas kluczowe pojęcie. Nasuwa się pytanie – czy wielu ludzi posiada ową autoakceptację wbudowaną w procesie wychowania? Jeżeli tak, czy ich poczucie szczęścia jest z „automatu”? – w sensie dobrego, wbudowanego programu, który zapewnia człowiekowi w tym wypadku poczucie spełnienia, radości, szczęścia.
Dzięki Ci Zbyszku, że ciągle przypominasz, że można inaczej… niż dookoła wszyscy gadają – nie poddawaj się, myśl pozytywnie, etc.
Trudno odpowiedzieć. Na pewno takim osobom jest łatwiej, choć akceptacja siebie nie jest zapewne panaceum. Kilka innych rzeczy – jak np. umiejętność odkrywania swoich wizji i dążenia do nich – jest równie ważne.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
witam wszytskich jest jeszcze jeden gosciu ktory napisal ksiazke o tym self-commpasion nazywa sie Christopher Germer, komentarz pisze na szybkigiego bo nie mam neta i jestem u sasiada a drzwi od mieszkania otwarte dlatego moze byc z bledami. Zbyszku jet jesszcze takie cwiczenie ktore polega na tym ze pisze sie list do samego siebie, ktory ma wlasnie tak lagodne wybrzmienie jakie ujeles w tym artykule dzis wlasnie tego sporobowalem i efekty sa zadowalajace, niewiem co dalej pisac mam nadzieje ze komentarz moj ladny 😀
Dziki Sebastian. Germer rzeczywiście jest dobry. Podoba mi się jego książka.
Przepraszam, że tutaj ale panie Zbyszku, dlaczego nie odpowiada pan na maile tak jak to jest w pana opisie? Pozdrawiam
Piotrze, obiecuję się poprawić. Mam rzeczywiście duże zaległości. Dziś po południu, mam nadzieję, się uda. Pozdrawiam.
Dziękuję za ten post, trafiłam na niego dopiero dzisiaj, przypadkowo i całe szczęście. Zawaliłam dzisiaj bardzo ważny dla mnie egzamin przez swoją nieuwagę i dosłownie rzecz ujmując głupotę. Dlatego sens tego tekstu dla mnie głęboki. Tak bardzo rozumiem każde słowo… Naprawdę, dziękuję i pozdrawiam 🙂
Cieszę się 🙂 i bardzo dziękuję za komentarz
Witam 🙂 jestem właśnie po przeczytaniu, polecanej przez Ciebie Zbyszku książki, „Kiedy życie nas przerasta” i Twój tekst jest takim fantastycznym, praktycznym uzupełnieniem 🙂 Dziękuję i pozdrawiam!
Ja po rozstaniu z chłopakiem też myślałam, że jestem do niczego. Ale dobrze, że miałam wtedy brata. To on mi powiedział, że mam się wziąć za siebie schudnąć i zadbać. Przeszłam na dietę, zaczęłam stosować serum beepure (ze stresu straszne mi się zmarszczki porobiły) do tego zaczęłam ćwiczyć. Dużo ćwiczyć. Ale teraz czasem mnie jeszcze takie myśli biorą, że jestem beznadziejna.
Punkt 3. „Pomyśl co byś powiedział przyjacielowi?” swietnie można zestawić z osobistą relacją z Jezusem i jej zbawiennym wpływem, a więc znowu dochodzimy do kwintesencji i punktu wyjścia. A trza było tak błądzić poprzez te fałszywe teorie typu pozytywne myślenie itp.?
Kolejny raz jestem utwierdzony w bezprecedensie WIARY KATOLICKIEJ (oczywiście żywej i szczerej, a nie z tradycji). Pozdr.