Od jakiegoś czasu codziennie rano siadam za komputerem i piszę. Od jakiegoś czasu? Powiedzmy od kilku lat. Powinienem być zadowolony. Prosta mądrość Internetu mówi: Rób coś codziennie, a sukces masz w kieszeni.
Czy wystarczy robić coś każdego dnia, by osiągnąć sukces? Każdego dnia siadasz i piszesz i ani się obejrzysz, jesteś wspaniałym pisarzem?
Łatwo w to uwierzyć, gdy słyszałeś o tzw. regule dziesięciu tysięcy godzin rozpropagowanej przez Malcolma Gladwella: Mistrzostwo w jakiejkolwiek dziedzinie (muzyce, literaturze, szachach itd.) osiąga się dzięki zakumulowaniu dziesięciu tysięcy godzin praktyki.
Jednym z przykładów działania tej reguły podanym przez Gladwella są Beatlesi. Zanim stali się sławni, grali przez parę lat (1960 – 1964), dzień w dzień, przez kilka godzin dziennie grali koncerty w zadymionych klubach Hamburga. Nastukało im 10 000 godzin, wrócili do Anglii i… ta dam! Okazali się cudem prawdziwym. Prawdziwa inspiracja dla wszystkich, którzy chcą stać się wielcy: rób codziennie swoje, zakumuluj (fajne słowo, kojarzy się z akumulatorkiem, który wystarczy podpiąć do ładowarki) dziesięć tysięcy godzin, a będziesz wielki.
Naprawdę? Moje własne doświadczenia związane z codziennym pisaniem pokazują, że to mit. Codzienne pisanie ma wiele zalet (kiedyś o nich napiszę). Ma jedną wadę: nie pisze się od tego lepiej.
Być może są takie dziedziny, w których wystarczy robić coś codziennie. Może ogrodnictwo? Może degustacja win? Może medytacja? Nie wiem, bo nie mam w swoim życiu takich rzeczy, w których jestem wciąż lepszy od samego ich wykonywania.
Mam znajomą, która od co najmniej dziesięciu lat posługuje się komputerem. Pamiętam, jak kupiła sobie pierwszego notebooka. Pamiętam, jak jednym palcem wyszukiwała klawisze i jak nie potrafiła sobie poradzić, gdy działo się cokolwiek nietypowego (np. sprzęt się zawieszał). Po długiej przerwie spotkałem ją niedawno. Owszem, szybciej znajduje klawisze, ale wciąż pisze dwoma palcami i wciąż nie potrafi sprawnie zainstalować programu czy odnaleźć pliku. Gdyby wystarczyło robić coś codziennie, powinna być mistrzem. Powinna śmigać po klawiaturze z szybkością kilkudziesięciu słów na minutę. Powinna radzić sobie z konfiguracją i obsługą komputera.
Drugi przykład to taksówkarz, który wiózł mnie wczoraj. Od kilkunastu lat Jeździ codziennie. Po takiej ilości praktyki powinien być, jeżeli nie Hołowczycem czy Kubicą, to przynajmniej dobrym kierowcą. Mam wrażenie, że jeżdżę lepiej od niego (a zdecydowanie nie uważam się za mistrza kierownicy).
A może ten taksówkarz i kobieta od komputera nie mają talentu? Może nie mają odpowiedniego mózgu?
Zwalanie wszystkiego na talent to proste wytłumaczenie. Ale kurcze, czy ja mówię, że oczekuję od nich bycia geniuszem? Mówię o przeciętnym, w miarę dobrym poziomie. Jestem pewien, że jedno i drugie ma na tyle sprawny mózg, by robić swoje znacznie lepiej.
Peter Drucker, w jednej z książek poświęconych rozwojowi zawodowemu napisał, że dwadzieścia lat doświadczenia zawodowego składa się często z powtarzania przez dziewiętnaście lat tego, co człowiek nauczył się w trakcie pierwszego roku. Przez kilka pierwszych miesięcy, gdy wszystko jest świeże, uczysz się, zmieniasz, zasysasz umiejętności. Potem gdy już jakoś sobie radzisz, okopujesz się w tym, co opanowałeś. Międlisz te same metody i sposoby pracy. Powielasz te same błędy. Chodzisz tymi samymi ścieżkami, nawet gdy nie jest to najlepsza droga.
Moja znajoma, gdy kupiła sobie pierwszy komputer, przez jakiś miesiąc się rozwijała. Jej mózg wypracowywał nowe połączenia i znajdował nowe sposoby na poradzenie sobie z nowymi zadaniami. Gdy to zrobił, stracił zainteresowanie budową nowych połączeń. Po co się wysilać przedzieraniem przez gąszcz? Wystarczy chodzić przetartymi ścieżkami.
Piszę te słowa bezwzrokowo, z szybkością około czterdziestu słów na minutę (może trochę mniej). Czy robię to dlatego, że „zakumulowałem” tysiące godzin pisania? Nic podobnego. Gdyby przyjrzeć się wykresowi szybkości mojego pisania można byłoby zobaczyć coś takiego: wzrost na samym początku, potem utrzymująca się przez kilka lat linia prosta, potem gwałtowny skok na przestrzeni kilku tygodni, potem znów wieloletnia linia prosta. Skąd wziął się skok? Kilka lat temu doszedłem do wniosku, że wkurza mnie powolne pisanie. Za bardzo odwracało moją uwagę od treści. Kupiłem program do nauki pisania na klawiaturze i spędziłem nad nim kilkadziesiąt godzin. Uporczywie ćwiczyłem poszczególne palce i litery. Nie było to łatwe. Gdy zacząłem ćwiczyć, pisałem już dość szybko dwoma palcami. Pisanie bezwzrokowe przez kilka tygodni było znacznie wolniejsze od starego sposobu. Miałem wciąż pokusę, by dać sobie spokój i wrócić do tego, co wypracowałem wcześniej. W końcu jednak udało mi się przeprogramować stare sposoby i sprawność pisania się podniosła.
Gdyby chodziło o tysiące godzin, dalej bym stukał dwoma paluszkami, jak moja znajoma. Poprawa była efektem zmuszenia się do kilkudziesięciu godzin żmudnych i nudnych (nie ma wiele ciekawego w ćwiczeniu np. małego palca prawej ręki tak, by zawsze trafiał w „p”), ale skutecznych ćwiczeń.
Malcolm Gladwell nie miał racji, jeżeli chodzi o The Beatles. Po pierwsze, wcale nie zakumulowali dziesięciu tysięcy godzin, ale najwyżej tysiąc. Po drugie Gladwell nic nie zrozumiał z badań psychologicznych, na które powoływał się w swoje książce. Ich autor, Anders Ericsson, wcale nie odkrył, że wybitnych skrzypków od przeciętnych różni ilość godzin spędzonych ze skrzypcami. Odkrył, że to, co koreluje z poziomem mistrzostwa to ilość celowych ćwiczeń (deliberate practice). W swoje książce z 2016 roku, zatytułowanej Peak: Secrets from the New Science of Expertise Hardcover, Ericsson pisze:
Występowanie nie jest tym samym co ćwiczenie. Tak, the Beatles po wielu godzinach gry w Hamburgu, prawie na pewno podnieśli swoje umiejętności jako zespół, szczególnie dlatego, że noc w noc grali te same piosenki, co dało im możliwość otrzymania od tłumu i siebie samych informacji zwrotnej oraz stwarzało okazję do ulepszeń. Ale godziny spędzony na scenie przed tłumem, gdzie jest się skupionym na tym, by dobrze wypaść, nie są tym samym co godziny ukierunkowanych na cel ćwiczeń, których celem jest poradzenie sobie z konkretnymi słabościami czy dokonanie konkretnych ulepszeń.
Poza tym sukces Beatlesów nie był efektem tego, jak sprawnie wykonywali oni muzykę innych ludzi [w Hamburgu Beatlesi grali głównie covery] ale efektem umiejętności pisania piosenek i tworzenia własnej muzyki. Gdybyśmy zatem chcieli wyjaśniać sukces Beatlesów za pomocą ilości ćwiczeń, musielibyśmy zacząć od znalezienia aktywności, które pozwoliły Johnowi Lennonowi I Paulowi McCartneyowi rozwijać i ulepszać sprawności związane z pisaniem piosenek. Wszystkie te godziny spędzone na graniu koncertów w Hamburgu miały niewielki, jeżeli jakikolwiek, wpływ na to, czy Lennon i McCartney stali się lepszymi autorami piosenek.
Co to dla mnie znaczy?
Warto codziennie pisać i jestem zadowolony z tej praktyki. Stale jednak przypominam sobie, że codzienny tekst to jedynie występ. Jeżeli na nim poprzestanę, to poziom moich umiejętności się nie zmieni. Będę powielał to samo, będę kursował tymi samymi utartymi ścieżkami. Będę robił te same błędy. Jeżeli chcę się rozwijać, muszę każdego dnia ćwiczyć. Ćwiczenie rzadko jest przyjemne. Jest żmudne i nudne. Dotyczy czegoś, czego mi brakuje, albo czegoś, co źle robię. Jest jednak jedynym sposobem, by rozwijać swoje umiejętności – by tworzyć nowe, lepsze ścieżki.