Ostatnie dni to pasmo zmartwień. Wciąż coś nie tak. Kłopoty zdrowotne, kłopoty finansowe, kłopoty z dziećmi, a na dodatek pandemia, polityka, gospodarka, kolejne nieszczęścia na świecie…
Zmartwienia, zmartwienia, zmartwienia. Czuję się tak, jakby wszystko na całym świecie było popsute. Otwieram rano oczy, podnoszę się i rozglądam, szukając nadziei, optymizmu i ufności. Siedzą, takie wymizerowane, blade, wielkości myszki. Gdy do nich podchodzę i usiłuję się przywitać, rozpływają się w powietrzu.
Najgorsze w tym wszystkim jest poczucie braku energii. Siadam, by coś napisać, ale w połowie zdania gubię wątek. Próbuję się przebić, piszę na siłę, ale pod koniec strony czuję, że nie wiem, dokąd idę. Wstaję i idę zaparzyć kawę. Nie pomaga. Kończę trzecią mocną filiżankę, ale energia nie przychodzi. Może to pogoda, może ciśnienie, może upał? Kiedy wreszcie to wszystko się odkręci? Co takiego się ze mną stało? Gdzie podział się ten człowiek, który ma pomysły, który czegoś chce, który czerpie radość z każdej chwili, który bierze na plecy trudności i uparcie idzie do przodu?
Nie ma go, jest tylko ten, który chce mieć spokój.
Gdy coś cię przytłacza, twoja motywacja sprowadza się do tego, by wszystko jak najszybciej się skończyło, by wreszcie nie musieć tego wszystkiego znosić, by jak najszybciej zapomnieć o kłopotach. Nie ma co dodawać, że brakuje ci wtedy pomysłów, energii i wytrwałości; że przestajesz wierzyć w siebie, w to, że coś znaczysz; że cokolwiek jesteś w stanie zdziałać.
Możesz mieć tylko nadzieję, by ktoś ci ulżył, zlitował się nad tobą, zrobił coś, co rozjaśni tę szarość, albo by po prostu wiatr sam się odwrócił.
Ale wiatr sam się nie odwraca. Deszcz nie przychodzi. Bóg nie zstępuje. A ty schniesz jak niepodlewana od tygodni doniczka i stajesz się jak zombie. Nie pożerasz jednak żywych, twój głód dotyczy świętego spokoju, bezpieczeństwa, sytości, odpoczynku. Pożerasz kolejne odcinki bzdurnych seriali, niepotrzebnych wiadomości, nieistotnych informacji na nieistotnych mediach społecznościowych, narzekasz, gadasz o niczym, za dużo zjadasz, za dużo palisz, za dużo pijesz. Jesteś jak zombie — ani nie żyjesz, ani nie umarłeś. Jest do dupy – mówisz – ale mogło być gorzej, da się jakoś żyć.
A przecież każdy, absolutnie każdy dzień to nowa szansa i nowe wyzwanie. Przecież każda przeszkoda to okazja do tego, by posmakować swoich zdolności bycia twórczym. Każde niepowodzenie to możliwość nowego początku. Każdy błąd to możliwość nauczenia się czegoś cennego.
Jak wyrwać się z tej pułapki? Viktor Frankl pisał:
Specyfika ludzkiej natury polega na tym, że umiemy żyć tylko wtedy, gdy patrzymy w przyszłość – sub specie aetarnitatis. To jest naszym zbawieniem w najtrudniejszych momentach życia, choć czasem siłą woli musimy się zmuszać do spoglądania przed siebie.
Nie jest łatwo patrzeć przed siebie. Są sytuacje, w których takie spojrzenie sporo kosztuje. Fankl pisał te słowa w kontekście opowieści o życiu w obozie koncentracyjnym. Tam zmuszenie się do tego, by spojrzeć przed siebie, by wyjść poza codzienne niedole, było czymś szczególnie ciężkim. Nikt z nas nie ma tak ciężko, ale czasem i my musimy zagryźć zęby, by spojrzeć przed oraz ponad siebie.
Co to znaczy patrzeć przed siebie? Na pewno nie oznacza to zamknięcia oczu i wyobrażania sobie wspaniałej przyszłości. Nie mam pracy, ale zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem prezesem firmy giełdowej i latam własnym odrzutowcem. To tylko ucieczka, unikanie życia, a nie odwaga spojrzenia poza to, co mnie dusi.
Patrzeć przed siebie to znaleźć wizję siebie. Wizja nie jest fantazją. Wizja to nowa perspektywa, to nowy sposób rozumienia tego, co się dzieje tu i teraz.
Fantazja to opis innej rzeczywistości, takiej, która nie ma związku z tym, co teraz. Może kiedyś się to wydarzy, ale częściej się nie wydarzy (im bardziej wspaniała fantazja, tym mniejsza szansa). Mam taką fantazję: wygrywam milion w totolotka. Mogę zamknąć oczy i zobaczyć wszystko z drobnymi szczegółami. Czy to mnie przebudzi? Da więcej energii? Nie. Co najwyżej poczuję rozczarowanie życiem i zazdrość wobec tych, którym się udało wygrać.
Wizja to coś innego. To opis obecnej rzeczywistości, tyle że z szerszej i dalszej perspektywy. Wizja nie chowa przed tobą rzeczywistości, nie próbuje zamienić tego, co widzą oczy na coś bardziej przyjemnego. Ona zmienia znaczenie tego, co widzisz. Z tego powodu wizja daje energię i ożywia.
Gdy idziesz spragniony hałaśliwą, gorącą ulicą, wyobrażanie sobie, że to, co słyszysz to szum morskich fal, a smród spalin to świeże powietrze, masz do czynienia z fantazją. Świadomość, że idziesz ulicą na dworzec, z którego za godzinę odjeżdża pociąg nad morze — to wizja.
Obraz, że moje książki czy blog nagle staje się sławny, a ja zdobywam światową sławę (nie mam takich obrazów, ale załóżmy), to fantazja. Wizją jest świadomość, że pomagam komuś ułożyć sobie coś w głowie, i mimo że robię to nieumiejętnie, tworzę jakiegoś rodzaju bodziec do jego rozwoju.
Znalezienie poruszającej wizji jest trudne, ale nie dlatego, że to wymaga jakiegoś rodzaju technik, narzędzi czy specjalnych zdolności. To trudne, bo potrzebujesz odwagi i wysiłku.
Znacznie łatwiej i bezpieczniej jest poddać się fantazjom. Co gorsza, większość z fantazji to gotowe obrazy, których nawet sami nie wymyśliliśmy. Te wszystkie kiczowate obrazki, które tak łatwo nam się przyczepiają do mózgu, te wszystkie wizje dobrego samochodu, domku pod miastem, pięknej żony, przystojnego męża, stanowiska, wczasów na modnej wyspie — czy to naprawdę nasze marzenia? Znam człowieka, który pół życia na takie marzenia pracował. Udało mu się, ma domek pod Warszawą i wszystko, co trzeba. Jest nieszczęśliwy. Ale nawet teraz nie ma odwagi poszukać swojej wizji siebie. Coś tam robi, w tajemnicy przed żoną i znajomymi uczy się grać na gitarze elektrycznej, ale robi to z takim tchórzostwem, że chyba nigdy nie znajdzie tego, co go naprawdę rusza.
Gandhi w swoje autobiografii, którą ostatnio czytam przed snem, pisał:
Gorące i prawe pragnienia zawsze się spełniają. Niejednokrotnie w życiu byłem świadkiem, jak się ta zasada sprawdza. Najgorętszym pragnieniem mego serca było służyć ludziom biednym — i oto los zawsze rzucał mnie pomiędzy nich, a ja sam upodobniłem się do nich.
Gandhi przez pewien czas w młodości był zombie spragnionym tylko sytości. W swojej autobiografii dość brutalnie opisuje swoje wczesne postępki (np. uzależnienie od seksu czy brak odwagi). Potem jednak zmienił się w człowieka, któremu nigdy nie brakowało głębokiej energii, zapału czy wiary w siebie. Nawet wtedy, gdy bezpardonowo wyrzucano go, jako brudnego kulisa (dziś rodacy z UK, powiedzieliby „ciapatego”) z pociągu czy dyliżansu, nawet wtedy, gdy tłum chciał dokonać na nim linczu. Powodem był to, że miał odwagę potrzeć w przyszłość i iść za tym, co zobaczył.
Poczucie braku energii, poczucie klęski, poczucie braku wiary we własne siły to efekt tego, że nie wiemy, co jest naszym głębokim pragnieniem i nie mamy odwagi tego zobaczyć.
Dlaczego jesteś taki wymizerowany i tak pozbawiony energii? Czy dlatego, że nie masz nowego samochodu, domu, pieniędzy i popularności? Nieprawda. Jesteś taki, bo nie masz odwagi odkryć swoich prawdziwych.
Jak się zabrać za to odkrywanie? Trzy proste zasady:
Odważ się negować to, co przychodzi ci do głowy jako pierwsze. Wiele z naszych pomysłów na siebie to efekt perswazji innych. Wciąż spełniamy wyobrażenia na nasz temat, myląc je z własnymi. Jeżeli coś jest naprawdę twoje, czujesz energię, gdy możesz to robić i oczekiwanie, gdy tego nie robisz. Gdy doskwiera ci rozczarowanie sobą, swoim życiem i światem, albo nie wiesz, co jest twoim pragnieniem, albo za tym nie idziesz.
Po drugie, nie szukaj tylko w głowie. Działaj. Sprawdzaj. Testuj. Gandhi sprawdził, jak czuje się, pracując z biednymi i podkreślał, że należy to robić tylko wtedy, gdy masz takie pragnienie, a nie na siłę (pisał: Obowiązek spełniany bez wewnętrznego zadowolenia nie przynosi korzyści ani temu, kto go wypełnia, ani osobie, wobec której jest spełniany).
Poszukiwanie wizji siebie opiera się na działaniu, a nie na myśleniu. Pomysł: zamknę się w czterech ścianach i póki nie wymyślę, o co mi w życiu chodzi, nie wyjdę — jest wyrokiem dożywotniego więzienia. Wyjdź, a znajdziesz. Szukaj, próbując. Nie zniechęcaj się, gdy nie znajdziesz od razu. Nie wiesz, od czego zacząć? Zrób cokolwiek, czego jeszczse nie robiłeś i zobacz, jak się czujesz.
Po trzecie to, że działanie jest pierwsze, nie znaczy, że myślenie jest niepotrzebne. Zadawaj pytania. Poddawaj refleksji swoje doświadczenia. Opowiadaj. Staraj się zrozumieć to, co się dzieje.
Możesz zadać sobie pytania:
— Czy zajmując się tym, miałem poczucie, że robię coś ważnego?
— Czy miałem poczucie, że właśnie po to jestem?
— Czy to mi dawało radość i spełnienie?
Po czwarte. Pamiętaj o sub specie aeternitatis. Gdy po raz pierwszy czytałem Frankla, nie zwróciłem uwagi na te słowa i potraktowałem jego radę, jako proste zapewnienie w stylu jeszcze będzie przepięknie albo świat się nie kończy, jeszcze wiele się może zmienić, albo jeszcze prościej: spoko, jeszcze tym łebkom pokażesz, jeszcze się odkujesz.
Owszem w słowach Jeżeli chcesz znaleźć w sobie więcej siły, patrz w przyszłość, również i to jest zawarte. To jednak nie wszystko. Sub specie aeternitatis to słowa Spinozy, które znaczą z punktu widzenia wieczności.
Nie chodzi tylko o to, by tanio się pocieszać. Chodzi o to, by dostrzec sens tego, co robimy, by odważyć się dostrzec znaczenie, jakie nasze życie może mieć z perspektywy, która przekracza nas samych. Można oczywiście powiedzieć, że sub specie aeternitatis nie ma nic sensownego. Wszyscy umrzemy, ślad po nas zaginie i po co się napinać? Ale można także zdobyć się na odwagę i poszukać innej perspektywy. Gdy to robimy, jak pisze Frankl, pytanie nie dotyczy tego, co byśmy chcieli od życia, ale tego czego życie oczekuje od nas.
Jakie zadanie masz do zrobienia? Czego nie może zrobić nikt inny? Po co tutaj jesteś? W jaki sposób chcesz zmienić świat?
Te pytania mają jakąś odpowiedź, czasem tylko strasznie trudno ją odnaleźć, ale próbować trzeba. Bo już samo próbowanie dodaje nam energii.
Dziękuję. Zapamiętam. Wdrożę.
Fajny tekst, mądry i przy ziemi.