Dlaczego nic nie robimy?
Wiele osób doskonale wie, co dla nich jest najważniejsze. Nie muszą wykonywać żadnych ćwiczeń by opracować swój zestaw wartości. Od razu potrafią powiedzieć, co jest ich marzeniem i czego więcej by chcieli.
Ale ta wiedza nic nie zmienia. Nie podejmują żadnych działań, które by ich przybliżały do marzeń. Może to wynikać z kilku powodów.
Mogą nie działać, bo:
- dali się opanować gnuśnej wizji świata,
- działanie myli się im z mówieniem i myśleniem,
- wolą nie ryzykować strat,
- wolą zajmować się sobą samym – przygotowywać i doskonalić – niż światem.
Tych powodów może być więcej. Te nam wystarczą by odkryć, że działanie to nie jest dopust boży, ale ścieżka wyzwolenia.
Złudzenie „wystarczy marzyć”
Tzw. prawo przyciągania stało się popularne, bo zawarta jest w nim obietnica, że nie trzeba podejmować żadnych działań. Wystarczy mieć marzenie, dokładnie je sobie wyobrazić, a wszystko samo do nas przyjdzie. Wszechświat, pole kwantowe, Bóg – czy jakkolwiek to nazywają – samo przybliży twoje marzenie.
W filozofii hinduskiej dzieli się ludzi na kilka grup, w zależności od tego, przez jaki pierwiastek opanowany jest ich umysł. Najgorszy typ, to ci, którzy są opanowani przez tamas. Umysł zdominowany przez tamas jest leniwy, gnuśny, opieszały i roszczeniowy. Tego typu umysł jest:
…spowity w ciemność, niesłuszność uznaje za słuszność i wszystkie sprawy widzi na odwrót (Bhagavadgita)
Dla takich osób czekanie, aż wszystko samo przyjdzie, jest objawem mądrości.
Ciekawe, że ludzie często powołują się na hinduizm, który ponoć od dawna mówił o manifestowaniu marzeń. Przypomniałem sobie ostatnio Bhagawadgitę, którą studiowałem wiele lat temu podczas zajęć z Filozofii na UJ. To jedno wielkie przekonywaniem do działania. Na samym końcu jej bohater, Ardżuna, składa zapewnienie Krisznie:
Dźwignąłem się wolny od wahań.
Wprowadzę w czyn twoje słowa.
Pułapka słów (umiem tylko mówić)
Zdarzyło mi się rozmawiać z człowiekiem, który przeczytał od deski do deski moją książkę „Energia wewnętrzna”. To duży materiał i powiem szczerze nie sądzę, że sam bym wszystko przeczytał, gdybym nie był autorem. Ta osoba przeczytała uważnie wszystko. Była w stanie dyskutować na każdy poruszany tam temat. Wydawałoby się, że to idealny czytelnik. Niestety. Jedyne, co zyskał to słowa.
Gdy rozmawiałem z nim, miałem taką wizję: człowiek siedzi na środku torów kolejowych, z oddali widać nadjeżdżającą lokomotywę. Mówię mu:
– Zejdź z torów, bo to niebezpieczne!
– Masz rację, w zupełności się zgadzam. To bardzo niebezpieczne – i siedzi dalej.
– Dobrze, że się zgadzasz, ale teraz wstań i idź, bo lokomotywa się zbliża!
– Tak, tak. Tak właśnie trzeba zrobić!
– Nie gadaj człowieku, tylko to zrób!
– Tak, to bez sensu siedzieć i gadać. Trzeba w takiej sytuacji wstać i iść.
– Ale ty ciągle siedzisz i nic nie robisz! Zrób coś!
– Tak, masz rację, to trafna obserwacja, to bez sensu tak siedzieć – odpowiada ciągle nic nie robiąc.
Cokolwiek takiej osobie nie powiesz, jedyne co zrobi to odpowie: potwierdzi, wyrazi zrozumienie, doceni radę. Ale nic nie zrobi. Umie reagować tylko werbalnie. Jej wiedza (często bardzo cenna) jest jakoś dziwnie odseparowana od ciała.
Znacznie bardziej bym wolał, by ta osoba przeczytała jedną stronę i coś zrobiła. Wprowadziła w życie to, czego się dowiedziała.
Wszystko można analizować, dyskutować i werbalizować. Czasem jednak od tych analiz zostaje z nas jedna wielka, gadająca głowa z mikroskopijnymi rączkami i nóżkami.
Unikanie ryzyka
Gdy określisz swoje wartości najczęściej okaże się, że łączą się one z trudnymi działaniami. Gdyby tak nie było, dawno byś pewnie zrobił wszystko, co potrzeba.
Podejmując jakiekolwiek działanie ryzykujesz. Jeżeli np. twoją wartością jest miłość, robiąc coś dla niej ryzykujesz, że zostaniesz dotkliwie zraniony. Jeżeli twoją wartością jest twórczość, poświęcając się jej ryzykujesz krytykę. Gdy wartością jest bycie częścią grupy, ryzyko wiąże się z odrzuceniem. Jeżeli wartością jest sława, ryzykujesz wyśmianie.
Czasem ludzie wolą nie podejmować ryzyka. Lepiej im tęsknić z niespełnienia, niż ryzykować przegraną. Lepiej wiecznie marzyć o miłości niż ryzykować zranienie. Lepiej wiecznie fantazjować o twórczości niż ryzykować porażkę. Lepiej stać całe życie z boku, niż zaryzykować odrzucenie. Lepiej wzdychać do sławy niż narazić się na drwiny.
Gdy robisz choćby mały krok w stronę tego, co naprawdę cenisz, najczęściej dostajesz po uszach.
Gdy człowiek stoi z boku, łatwo mu udawać przed sobą i innymi, że wcale nie o to mu chodziło.
Każde działanie brudzi ręce. Nie jest już po nim tak łatwo się schować przed sobą. I choćby dlatego warto działać.
Przygotowywanie się
Człowiek ma tak wiele w sobie do przepracowania. Tak wiele niezrozumiałych przeżyć, snów, wspomnień, i obrazów…. Tak wiele zamętu i zagubienia.
Zrozumieć, przepracować, wyklarować, jakoś to wszystko ułożyć i połączyć. Wreszcie wszystko pojąć. Przeniknąć własne tajemnice. Dowiedzieć się jak i dlaczego.
Tęsknimy za klarownością. Przygotowujemy się, czytamy książki, medytujemy nad sobą. Wierzymy, że warto. Że gdy będziemy mieli jasną głowę, wszystko stanie się łatwe. Jeszcze tylko jedna książka, jeden artykuł, jedno spotkanie, jedna technika i uda nam się to wszystko uchwycić.
Ile czasu trzeba by osiągnąć ten stan? Czy wystarczy sesja u dobrego terapeuty? Czy wystarczą kilkudniowe warsztaty?
Nie, zbyt mało.
A może kilkadziesiąt sesji?
Ciągle za mało.
Całe życie?
Też mało.
Nie wystarczyłoby nawet kilka żyć.
To jest pułapka, do której prowadzi wiele systemów psychologicznych. Im bardziej obracasz się wokół swojego ogona, tym trudniej ci przestać to robić. Im częściej wsadzasz rękę do sadzawki, tym bardziej mętna woda.
Klarowności umysłu nie osiąga się poprzez wieczne potrząsanie nim.
To podstawowy błąd, którym skażonych jest większość współczesnych systemów rozwoju: brak umiaru w zajmowaniu się sobą.
Nie ma nic złego w zajmowaniu się sobą. I chrześcijaństwo i judaizm i buddyzm, zachęcają do tego by przyjrzeć się sobie. Ale każdy z tych systemów (w każdym razie ich pierwotne, zdrowe wersje) zalecają w tym duży umiar.
Szybko przychodzi chwila, w której człowiek słyszy: Przestań zajmować się sobą. Nie o ciebie w tym wszystkim chodzi. Nie ty jesteś w tym wszystkim najważniejszy.
Nie możesz bez końca doskonalić siebie, słuchać samego siebie i rozwijać siebie. Choćbyś to robił z nie wiadomo, jakimi intencjami.
Mam wrażenie, że dziś wielu ludzi jest mistrzami, jeżeli chodzi o pracę nad sobą. Wiemy dużo na temat tego jak analizować swoje emocje, myśli i sny. Potrafimy zastosować techniki zaczerpnięte od psychologów i mistrzów rozwoju.
To wszystko jednak nie przynosi nam upragnionego spokoju. Im więcej czytamy, im więcej się staramy, im więcej odbywamy sesji, tym większy czujemy zamęt.
Nic dziwnego. Im mocniej grzebiesz w sadzawce, tym bardziej wzburzona i mętna woda.
Gitarę przed koncertem się stroi. Ale strojenie trwa krótką chwilę. Potem gitara staje się tylko narzędziem, którego racją bytu jest utwór. Dobra gitara to taka, o której muzyk nie musi myśleć. Co by było, gdyby muzyk przez czas koncertu jedynie stroił gitarę i demonstrował jej możliwości?
Rabbi Bunam z Przysuchy, pewnego razu chcąc uczcić jakiegoś człowieka, poprosił go, by zadął w róg w swojej bożnicy. Ten, czując się doceniony zaczął długie przygotowania by dostroić swoją duszę do tego, co miał zrobić. Bunam, widząc to, krzyknął:
– Głupcze, dmij!
Głupcze, zacznij grać. Zacznij działać, zamiast po raz kolejny przeprowadzać analizę i dostrajać się.
Nie potrzebujesz kolejnej psychologii, kolejnych analiz i technik samorozwoju. Nie potrzebujesz kolejnego dostrajanie się. Potrzebujesz wreszcie przestać zajmować się sobą i skupić swoją uwagę na świecie wokół.
Zacznij działać taki, jaki jesteś. Zacznij działać z tego miejsca, w którym jesteś. Z tym, co masz. Z takim zamętem, jaki masz w sobie. Zostaw to. Nie dostrajaj się, nie przygotowuj, nie wprowadzaj w nastrój.
Zacznij grać swój koncert, choćbyś nie wiem jak czuł się rozstrojony. Bez obawy, tym różnimy się od gitar, że gdy skupimy się na utworze, mimochodem łapiemy strój.
Jak pisał Shōma Morita:
Machnij ręką na siebie. Zacznij działać teraz, gdy jesteś neurotyczny, niedoskonały, wiecznie zwlekający, leniwy, niezdrowy czy też jakiejkolwiek innej niecelnej etykiety w odniesieniu do siebie używasz. Idź naprzód i bądź najlepszą niedoskonałą osobą, jaką możesz być i zabierz się za rzeczy, jakich chcesz dokonać, zanim umrzesz.
Oczywiście wszystko wymaga umiaru. Nie chodzi o to, byś nigdy, przenigdy nie myślał, co tym, co czujesz ani nie dociekał, co się w tobie dzieje.
Ale szczególnie wtedy, gdy czujesz, że coś jest z tobą nie tak, że nie potrafisz dojść z sobą do ładu, że brakuje ci klarowności – zacznij działać. Wstań i zrób choćby kilka najprostszych kroków, na jakie cię stać.
Dzięki Bogu, nikt mi nie da na tacy, tego, o czym marzę
Całe szczęścia, że nasze marzenia nie realizują się bez naszego udziału.
Wyobraź sobie, że jesteś w górach i wyjeżdżasz kolejką na szczyt góry. Masz narty, świeci słońce a przed tobą wspaniałe zbocze. Już masz zamiar ruszyć w dół, ale spotykasz znajomego. Pyta:
– Gdzie jedziesz?
– Tam na dół. Umówiłem się w karczmie u podnóża na grzane piwo.
Twój znajomy macha ręką i za sekundę pojawia się nad tobą śmigłowiec. Zaszokowany nawet nie zdążyłeś stawić oporu, gdy po chwili wysadzają cię przed karczmą. Pilot widząc twoją zdziwioną minę pyta:
– Czy coś nie tak? Zdaje się, że tutaj pan chciał się znaleźć.
Niby tak, ale przecież najfajniejsza w tym wszystkim miała być droga. Prawo przyciągania to taki helikopter, który cię przenosi tam, gdzie chcesz być, nie angażując do tego twoich mięśni, emocji, myśli czy ogólnie wysiłku. Całe szczęście to jedynie nasza gnuśna fantazja na temat świata. Droga do marzeń jest tak samo ważna jak cel. Gdybyś dostał to, o czym marzysz bez żadnego wysiłku, to nie byłoby to samo.
Czasem, gdy człowiek stoi na górze, może mu się wydawać, że helikopter byłby najlepszym rozwiązaniem. Przecież mogę się połamać, zabić, rozbolą mnie mięśnie, ludzie będą się ze mnie śmiali. Proszę zabierzcie mnie stąd! Czy jest tu jakiś helikopter? Ale ponieważ helikoptera nie ma, możesz albo stać na szczycie i narzekać, albo puścić się w dół ryzykując wszystkie nieszczęścia, jakie mogą ci się pojawić po drodze.
Gdy człowiek już się przełamie okazuje się, że droga była równie wspaniała jak cel. Oczywiście ryzyko zawsze jest prawdziwe. Zawsze możesz się znaleźć w gipsie. Ale to nie zmienia faktu, że działając zawsze dostajesz coś bardzo cennego.
Jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie mogą nam się przydarzyć, jest to, że możemy działać dążąc do swoich celów. Nie twierdzę, że jest to zawsze łatwe i przyjemne. Ale bez działania bylibyśmy znacznie bardziej ubodzy.
Działanie nas oczyszcza. Gdy działasz musisz skupić się na zadaniu i świecie. Gdy pędzisz zboczem rozpływasz się w tym, co robisz. Jesteś jednym ze światem.
Abraham Joshua Heschel pisze:
Nie możemy zanurzać się w drobiazgową analizę własnego „ja”. I nie wolno nam skupiać się na problemie egocentryczności. Drogą do oczyszczenia „ja” jest unikanie rozmyślania nad nim i skoncentrowanie się na zadaniu, które mamy do spełnienia.
Działanie jest warunkiem szczęścia
Bez działania nie jesteśmy w stanie być szczęśliwi.
Kierkegaard powiedział, że drzwi do szczęścia otwierają się na zewnątrz. Gdy ktoś usiłuje się do niego wedrzeć, przed tym się zamykają. Dopiero, gdy zajmiesz się tym, co masz do zrobienia, gdy skupisz swoją uwagę na celu, szczęście nieśmiało uchyli drzwi i wyjdzie do ciebie.
Ze szczęściem jest jak ze snem. Frankl pisze:
Sen nie przychodzi do tego, kto go zbytnio pragnie, bo tym samym wypłasza go. Dlatego sen słusznie porównywano do gołębia, który, gdy zachowujemy się spokojnie siada na ręce, ale odlatuje, gdy usiłujemy go pochwycić.
Zamiast włamywać się do szczęścia, zadowolenia, przyjemności czy klarowności, ustal cel i zacznij działać.
To może być mały cel. Nic szczególnego. Żadna rewolucyjna zmiana. Ale niech to będzie coś, co wiąże się z najcenniejszymi dla ciebie wartościami.
Pomyśl, co dzisiaj możesz zrobić.
Wybierz coś realnego. Coś, co da się osiągnąć w takich warunkach, w jakich jesteś. Z tym, czym dysponujesz. Jeżeli chcesz możesz wybrać coś rewolucyjnego, ale znacznie lepiej zrobi, gdy na początek wybierzesz coś małego i prostego.
Znajdź jakiś łatwy, prosty cel i go osiągnij. Jeżeli twoją wartością jest powiedzmy twórczość i chcesz coś napisać, usiądź i pisz przez dziesięć minut. Jeżeli chcesz zmienić pracę, możesz np. przez dziesięć minut popracować nad swoim cv. Jeżeli chcesz poprawić kondycję, idź na dziesięcio minutowy spacer.
Jeżeli dziesięć minut to zbyt dużo – rób coś przez minutę.
Rób to jutro i przez kolejne dni. Być może, zbyt wiele to ci nie da. Ale ten choćby jeden prosty krok sprawi, że coś zacznie się w tobie dziać.
Muszę przyznać, że nie jest Pan kolejnym „szarlatanem” pseudo rozwoju osobistego, z czego bardzo się cieszę 🙂
Ten tekst dotyka większości ludzi, jak sądzę. Siedzimy, rozmyślamy, doskonalimy siebie czekając aż nadejdzie dzień, gdy staniemy przed lustrem i zobaczymy „idealnego siebie”, nie tylko fizycznie. Wtedy życie ma być ponoć szczęśliwsze, itd. Bzdura, którą mami nas pseudo rozwój osobisty. Działanie człowieka ułomnego to jest coś pięknego. Dziękuję za inspirujący tekst. Zabieram się za kontynuację pracy licencjackiej, i nie zamierzam rozczulać się nad sobą, że nastrój niewłaściwy…
Pozdrawiam 🙂
Bardzo dobry tekst, ale denerwują mnie niektóre uproszczenia. Gitara jednak powinna być jakoś tam nastrojona, a nie wszystkim strojenie przychodzi łatwo. Niektórzy uczą się tego bardzo późno i z trudem. Autorefleksja jest też czymś bardzo cennym. Wcale nie chodzi o wystawanie przed lustrem, nie, nie. Ale dla wielu osób decyzja o pójściu np. na psychoterapię jest jak najbardziej działaniem! Rozwój osobisty? No, nie powinien stać się on sposobem na życie, na pewno warto podchodzić do rozmaitych ofert krytycznie i z namysłem, ale w samej koncepcji nie ma nic złego. Niestety wiele osób rozumie rozwój osobisty jako naukę tego, jak stać się egoistą doskonałym i absolutnym. Ale nie o to przecież chodzi np. w Twoich książkach, hm?
Pozdrawiam!
Dziękuję Gabi 🙂
Dziękuję Olu. Masz rację, nie odrzucam rozwoju, napisałem o „braku umiaru” w zajmowaniu się sobą.
Ciekawe, że napisałaś o gitarze. Gdy już wstawiłem tekst na stronę pomyślałem, że to porównania nie zawsze jest dobre.
Jeżeli chodzi o mnie kiedyś myślałem, że jestem jak gitara – mogę, przy odrobinie umiejętności, wydobywać z siebie kilka linii melodycznych. Potem, gdy to się nie udawało, pomyślałem, że jestem jak flet – mogę grać jedną melodią naraz. Ale potem okazało się, że nawet tego nie potrafię i że jestem raczej baranim rogiem, który potrafi wydawać z siebie jeden prosty dźwięk na tej samej wysokości. Baraniego rogu się nie stroi, tylko w niego dmie. Nie ma pięknego dźwięku, choć sam fakt, że rozbrzmiewa jest ważny.
Gdyby nie to, że co pewien czas uświadamiam sobie, że jestem tylko „baranim rogiem”, w który wystarczy dąć, nigdy nic bym nie napisał. Ciągle bym czekał, przygotowywał się, dostrajał, porównywał i uczył.
Ten tekst wydaje mi się najważniejszy z całego cyklu, bo to właśnie działanie jest podstawą wszystkiego: szczęścia, sukcesu, postępu, zadowolenia z siebie i z życia. Jest mało popularne, bo wymaga wysiłku. Ludzie mają skłonność do szukania łatwych rozwiązań i cudownych sposobów. Ja sama czasami łapię się na tym, że kupując jakąś nową książkę spodziewam się cudownej recepty na osiągnięcie tego, na czym mi zależy bez wysiłku – szybko, łatwo i przyjemnie. Ale tak naprawdę wiem, że nic takiego nie istnieje.
W Pana tekstach najbardziej cenię to, że zmusza Pan czytelnika do twardego stąpania po ziemi i odziera go z wszelkich złudzeń, że można coś trwałego i wartościowego osiągnąć bez wysiłku. Ja od czasu do czasu bardzo potrzebuję, żeby ktoś wylał na mnie taki kubeł zimnej wody.
Dawno temu znalazłam taki cytat: „Jest tylko jeden sposób, żeby zacząć: ZACZĄĆ.” Ale nie do końca w to uwierzyłam i przez wiele lat szukałam innej, cudownej metody, żeby wzbudzić w sobie motywację do działania lub odkryć jakiś tajemniczy powód, dlaczego mi jej czasami brakuje. W wyniku tych poszukiwań m.in trafiłam na Pana książki i ten blog. I w jednej z książek przeczytałam: „jak ci się nie chce, to się zmuś”. I to jedno krótkie zdanie ma większą wartość niż setki pozycji z tzw. literatury motywacyjnej. Ilekroć udaje mi się zmusić się do działania czuję się lepsza, silniejsza, szczęśliwsza i wszystko nabiera sensu. I zawsze, ale to zawsze, gdy mi się to nie udaje wszystko zaczyna się komplikować. Nie ma innego wyjścia – trzeba sobie ubrudzić ręce! Dziękuję za przypomnienie tej ważnej prawdy.
Pozdrawiam.
Tekst dobry, Zbyszku. Jak wszystko, co piszesz. Jeżeli ktoś potrzebuje trenera motywacji, można Cię tylko polecić. Takimi tekstami jesteś w stanie niejednemu pomóc w zabraniu się do roboty. To „róbmy swoje“ jest bardzo dobrym przepisem na życie. Ale tylko wtedy, gdy jest jasne, że przepisu na życie nie ma. W tym tekscie poruszasz się po powierzchni i zakładam, że jesteś tego świadomy. Dla większości to starczy i wchodzenie w głębię mogłoby ich tylko rozkojarzyć.
Jednak dla mnie jest zwykle odwrotnie. Poruszanie się po powierzchni rozkojarza mnie i jest męczące. Jednakże życie nie musi toczyć się bez wysiłku a i trochę wysiłku niejednokrotnie dobrze robi – tak więc to nie problem.
„Działanie jest warunkiem szczęścia“ – piszesz. To skrót i to olbrzymi. Można zacząć wyliczać warunki, od których zależy szczęście. Działanie będzie dla niektórych jednym z nich. Lecz gdy opuścisz powierzchnię, odkryjesz, że szczęście uwarunkowane czymkolwiek jest ułudą.
“Osiągnę szczęście pod warunkiem, że… (skupię się na działaniu… nie będę się skupiał na…)” – jest drogą do nikąd. “Warunek szczęścia” jest jak “przepis na życie”. Można się tymi pojęciami posługiwać. Ale tylko ślizgając się po powierzchni. Droga do szczęścia jest bezwarunkowa. Użyłeś ciekawego przykładu: facet siedzący na torach i stale przyznający Ci rację. Można tym przykładem rozbawiać publikę. Pod warunkiem, że nie będzie on realnym przypadkiem. Gdy ktoś faktycznie jest w podobnej sytuacji, zaczyna sie tragedia. I każdy śmiech jest ciosem. Albo nawet i to już nie. I wtedy albo chcesz pomóc i schodzisz na głębokość, w której poruszał się Kierkegaard (którego cytujesz) albo pozostajesz na powierzchni wraz z rozbawioną publiką.
Zdecydowałeś się pozostać na powierzchni. Tam możesz pomóc większej liczbie osób bo tam czekają tłumy.
A Twoją zdeklarowaną misją jest pomaganie innym więc przy nich Twoje miejsce.
Powiedz Zbyszku, jak interpretujesz wyniki eksperymentów Benjamina Libet’a? Czy interesowały Cię późniejsze nurty, w których neurobiolodzy zajmowali się procesami pracy naszego mózgu? Czy śledzisz aktualne badania prowadzone w Lipsku i Berlinie przez J-D. Hanes’a w Instytucie Max’a Planck’a?
10 minut dziennie? Hmmm… Może wieczorny aerobik, bo lepsza kondycja i prezencja przydadzą się, aby cieszyć się pełnią życia.
Artykuł przemawia do mnie.
Dziękuję Ci Zbyszku 🙂
Waldku, zbyt wysoką stawiasz mi poprzeczkę.
Co to jest głębia? Mnie się kojarzy z tym co uprawia większość pracowników dydaktycznych i naukowców na całym świecie: mówieniem banalnych rzeczy tak by wydawało się, że znaczą więcej. Nie wiem wiele na temat badań neurobiologów i nie mogę się wypowiadać. Mam raczej ogólną, nieco niechętną postawę. Dla mnie to ginekolodzy. Zamiast kochać się z kobietą wolą przyglądać się fizjologii. Owszem, ginekologia jest w pewnych sytuacjach potrzebna, ale niewiele pomaga w miłości. Redukcjonizm wolnej woli i świadomości do czasów reakcji czy przepływów krwi w mózgu nie jest czymś co mnie przekonuje. Mówienie o świadomości i wolnej woli w terminach neurobiologicznych to jak mówienie przez ginekologa o miłości.
Wracając do głębokości. Moje niewielkie doświadczenia z nauką, nauczyły mnie, że rzeczy, które wielu uważa za „głębokie” zazwyczaj są często przyziemnie i powierzchowne tyle, że powiedziane w sposób nieudolny. Gdy mówi niekomunikatywny pan profesor, ludzie kiwają głowami. Gdy to samo mówi prosty góral ludzie się śmieją.
Oczywiście nie zawsze tak jest. Ale ja wybieram trzymania się powierzchni. Zakładam, że jeżeli większość ludzi nie jest w stanie zrozumieć tego co mówię, to znaczy, że ja sam tego nie rozumiem i powinienem się nad tym zastanowić.
A co do Kierkegarda – niestety nie przeczytałem ani jednej jego książki. Znam go tylko z cytatów z Viktora Frankla i Rollo Maya. Ale już zaplanowałem wyprawę do biblioteki.
Lucyno, cieszę się. Trzymaj się tego aerobiku! Przynajmniej pięć minut ale codziennie 🙂
Ja również dziękuję Porcelanko 🙂
Skądże Zbyszku. Nie ustawiam Ci poprzeczki i ani mi się to śni!
Zresztą nawet gdybym coś podobnego miał w zamiarze – jakież to niby miałoby mieć dla Ciebie znaczenie? Prawda, że niewielkie?
W słowach: „pozostałeś na powierzchni“ doczytujesz się nutki krytyki lub też zawodu z mojej strony. Pojęcie głębi ma zatem dla Ciebie wyższą wartość, niż pojęcie powierzchni. Wejście w głębię to podwyższenie poprzeczki. To bardzo popularne jednak zupełnie niepotrzebne.
Podobnie wartościują ludzie, o których nie masz zbyt wysokiego mniemania, a dla których “głębia” ma taką samą wysoką wartość, że gotowi są swoim słowom za wszelką cenę nadać tę właśnie otoczkę, by ich treści uchodziły za głębokie. Dla nich również głębia stoi ponad powierzchnią. Dla mnie jednak nie.
Owszem, Kierkergaard osiągał dla mnie głębi. Niemniej jednak nie poczytuje mu to za zasługę. Nie jest też dla mnie osobą, wobec której jestem gotów okazać większy szacunek, niż odczuwam wobec Ciebie. Aczkolwiek rozumiem i podzielam w dużej mierze jego spojrzenie na filozofię (szczególnie tę określaną przez niego mianem „spekulatywnej“).
Tak akurat przypadek zrządził, jak to on zwykle zrządza, że temat Kierkergaarda jest dla mnie aktualny jako, ze jestem w trakcie lektury Szestowa. A Szestow zwykł rozpisywać się o Kierkergaardzie.
Fakt, ze mnie cos bardziej interesuje nie znaczy, ze uwazam, iz jest jakas objektywna skala, na ktorej jest to bardziej wartosciowe od tego, co interesuje innych – tak nie jest. Sprawy mnie interesujace nie musza Ciebie absorbowac i wcale nie znaczy to, ze pomijasz tym samym sprawy wazne.
Oczekując od Ciebie czegoś innego, niż to, na co to Ty się decydujesz, byłbym jak jakaś cizia mająca w pogardzie ślusarza dlatego, że nie jest lekarzem. Mnie tytuły nie oślepiają.
Pod tym względem jestem fanem Młynarskiego z jego mottem: „róbmy swoje!“.
Twoja wiedza jest dostatecznie obszerna, by obronić się przed kazda plytką krytyką. A zwolennicy tzw. wiedzy akademickiej nigdy mi nie imponowali. Nie wierzę, żeby ktoś popisujący się recytacją Kanta na pamięć, był w stanie zgłębić treść jego dzieł. Gdy zgłębi, przestanie recytować.
Twoje zestawienie Górala z profesorem bardzo mi się podoba.
Z kolei połączenie ginekologa i miłości już mniej. Niesłusznie ustawiasz poprzeczkę biednym ginekologom na wysokości, na którą ginekologia wcale ich nie wznosi. Przecież ginekolog nie jest fachowcem od miłości. I nie miłość jest przedmiotem jego studiów. Dlaczego więc miałby o niej wiedzieć więcej, niż Ty czy ja?
Inaczej już z neurobiologią wobec kwestii procesów składających się na podejmowanie decyzji. Niemniej jednak perspektywa neurobiologa nie musi Cię interesować. Pytając chciałem wiedzieć. To nie była sugestia lub zakamuflowane oczekiwanie. Możesz olać tę kwestię zupełnie i ja nie będę miał Ci tego za złe. Jednak gdyby okazało się, że te dziedziny stoją w obrębie horyzontu Twoich zainteresowań to Twoje opinie i interpretacje będą dla mnie bardzo ciekawe i chetnie sie z nimi zaznajomie.
Poruszając się po głębokościach nie jesteś ani lepszy ani bardziej wartościowy. Robisz po prostu swoje. Płetwonurek robi swoje i pływak również. Jeden w głębi, drugi na powierzchni.
Bardzo dziękuję za tekst. „zacznij grać. Zacznij działać, zamiast po raz kolejny przeprowadzać analizę i dostrajać się…..Zacznij działać taki, jaki jesteś. Zacznij działać z tego miejsca, w którym jesteś. Z tym, co masz. Z takim zamętem, jaki masz w sobie. Zostaw to. Nie dostrajaj się, nie przygotowuj, nie wprowadzaj w nastrój.”- to mi się podoba ! THank YOU!
Pozdrawiam
[…] Działanie: ubrudź sobie ręce […]