Nie muszę iść dzisiaj do biura. Nie muszę zrywać się skoro świt, golić, zjadać w pośpiechu śniadania, a potem przez korki, światła i skrzyżowania przebijać do swojego biurka. To nie jest jednak mój wolny dzień. Pracuję w domu. Jest kilka plusów. Po pierwsze mogę poleżeć w łóżku nieco dłużej. Po drugie, nie muszę się ubierać, golić czy malować. Mogę pracować w pidżamie, wyciągnięty wśród kołder i poduch. Nie muszę się nawet czesać.
Tak robi nowicjusz, który z dużym prawdopodobieństwem, zmarnuje dzień. Nie chodzi jednak tylko o samą efektywność. Jest duże ryzyko, że z takim podejściem pod koniec dnia będziesz czuć coś w rodzaju schizofrenii: ani nie byłem w pracy, ani w domu.
Moje doświadczenia
Być może już tego doświadczyłeś. Być może już zderzyłeś się ze ścianą z napisem „praca w domu”.
Doświadczają tego nawet ludzie, którzy zawsze marzyli o tym, by nie musieć rano nigdzie się śpieszyć; ludzie, którym zawsze wydawało się, że gdyby nie te wszystkie spotkania, odprawy i robocze pogawędki, tyle by można było zrobić.
Doświadczyłem tego, gdy wiele lat temu zaczęło mnie wkurzać chodzenie do biura. Byłem szefem kilkunastoosobowej firmy. Miałem duży gabinet, pracowników, sekretarkę i pokój spotkań. Się parkowało samochód, wjeżdżało windą, witało, robiło kawę i zasiadało za biurkiem. W którymś jednak momencie (chyba to było wtedy, gdy zacząłem się zamykać w gabinecie i uczyć jeździć na rolkach), poczułem, że marnuję czas. Jakiś złośliwy chochlik podpowiedział mi, że to wszystko głupota, że tak naprawdę chcę siedzieć w domu i pisać.
No to się wyprowadziłem z biura. Pierwszy tydzień:
— Wow, jak fajnie. Jak dużo mam teraz czasu! Jak mało go tracę na dojazdy. Ile uwagi mogę poświęcić żonie i córce.
Drugi tydzień:
— Dobra, dobra, ale może bym wreszcie zaczął coś robić?
Trzeci tydzień
— Hmm… jakoś tak ciężko.
Czwarty:
— Cholera jasna, przez miesiąc nic nie zrobiłem!
Po dwóch miesiącach szarpania się byłem na tyle zmęczony, że musiałem coś zmienić. Wciąż chciałem pisać i pracować samodzielnie, ale wiedziałem, że muszę gdzieś wychodzić i skądś wracać.
Na początku wynająłem pokój w biurowcu, a potem (gdy i tam, po jakimś czasie zaczynałem mieć poczucie, że się wałkonię), biurko coworkingowe.
Przez kilka lat, płaciłem głównie za to, by rano wstać, ubrać się, ogolić, zapakować teczkę, pokonać jakiś dystans i wejść do biura. Tylko za to? Nie, jeszcze za to, by po południu (lub wieczorem) móc wyjść i zostawić wszystko za sobą, a potem móc otworzyć drzwi i krzyknąć te cudowne słowa:
— Kochani, wróciłem!
Gdy wchodzisz do biura, coś się w tobie przestawia. Uruchamia się w tobie jakieś inny tryb. Tak jakby ubranie smyczy z identyfikatorem albo wyjście z windy, było sygnałem hipnotyzera.
Nie płaciłem za powierzchnię biurową, płaciłem za tę magię. To były dobrze wydane pieniądze. Dzięki tej inwestycji, napisałem kilka książek, zrobiłem kilka szkoleń, popchnąłem do przodu kilka istotnych projektów. Co więcej, ratowało mnie to przed załamaniem, gdy interesy kiepsko szły. Zawsze mogłem sobie powiedzieć „Chodzę do pracy”. Gdy pracujesz w domu, szczególnie na własny rachunek, znacznie częściej myślisz: „Czy ja czasem nie jestem bezrobotnym hobbistą?”.
Przyszedł jednak taki dzień, że zostałem zmuszony zrezygnować z biura. Zapakowałem papiery i jeszcze raz przeniosłem się do mojego pokoju. Znowu byłem w domu. Nie miałem po co się golić, po co czesać, po co ubierać. Nie mogłem wejść wieczorem z radosnym: „Wróciłem!”.
Tym razem, postanowiłem jednak poradzić sobie inaczej.
Sprawa okazała się bardzo prosta. Kilka prostych technik i zasad. Na początku wydają się niepotrzebne, ale szybko okazuje się, że dzięki nim, możesz sobie poradzić bez hipnotyzującej smyczy, schodów czy windy. Że możesz sam nauczyć się wprowadzać w stan hipnozy zwanej „pracą”.
Jeżeli dopiero zacząłeś pracować z domu albo jeżeli masz poczucie, że średnio sobie radzisz, albo jeżeli masz poczucie, że praca w domu za bardzo zmieszała się z twoim życiem, mam dla ciebie kilka prostych podpowiedzi.
Są to porady dla osób, które raczej same ustalają to, co robią — pracują twórczo, są specjalistami, albo menedżerami, mam jednak nadzieję, że inne osoby również z tego skorzystają.
Problemy są normalne
Zanim do nich przejdę: to, że masz problemy z przestawieniem się, nie jest niczym uwłaczającym ani nienormalnym. Hasztag „pracuj w domu” — super, ale czy to naprawdę jest takie proste? Czy to jest jak założyć zamiast niebieskiej, zieloną koszulę? Mam lepszy hasztag: pracuj w domu i nie zwariuj.
Żeby pracować w domu, potrzebujesz dwóch rzeczy: internetu i samodyscypliny. Internet może być słabszy niż ten w biurze, ale samodyscyplina, musi być znacznie silniejsza.
W biurze oddziałują na ciebie inni ludzie, środowisko fizyczne i połączone z tym tzw. skrypty behawioralne — utrwalone, automatyczne programy działania.
Wydaje nam się zazwyczaj, że nasze życie to seria świadomych decyzji i działań wypływających z wewnętrznych motywacji. Nie doceniamy tego, jak bardzo nasze stany wewnętrzne i zachowania są efektem otoczenia.
Przecież: mamy ochotę na piwo, bo jesteśmy w pubie; mamy ochotę tańczyć, bo jesteśmy na dyskotece; mamy ochotę skandować, bo jesteśmy na stadionie; mamy ochotę się modlić, bo jesteśmy w kościele; mamy ochotę spać, bo jesteśmy w sypialni.
Nie jesteśmy całkowicie zależni od środowiska, ma ono jednak na nas znaczny wpływ. Widać to dopiero wtedy, gdy chcemy robić coś, co do niego nie pasuje. Na przykład pracować w sypialni czy na sofie przed telewizorem w salonie.
I właśnie wtedy potrzebujemy samodyscypliny.
Samodyscyplina nie polega jednak na napinaniu się, prawieniu sobie kazań („Musisz wziąć się w garść! Musisz być twardy! Ble, ble, ble!”), czy jakiegoś rodzaju wewnętrznych zmaganiach.
Samodsycyplina to umiejętność celowego kształtowania własnych nawyków, rytuałów i skryptów działania.
Nie chodzi o to, że masz się przemóc i zabrać. Takie rozwiązanie jest dobre na krótki czas — gdy zostałeś w domu na jeden, czy dwa dni. Gdy jednak masz przed sobą wizję kilku tygodni, lepiej żebyś umiał budować takie rutyny, które będą działać bez potrzeby zmagania się.
Oto pięć prostych rad, które pomogły mi ogarnąć sytuację i przestawić się na (w miarę) efektywną pracę w domu (choć mam poczucie, że wielu rzeczy muszę się jeszcze nauczyć.
To nie są jakieś wielkie odkrycia, chcę się jednak nimi podzielić i liczę na to, że ty również podzielisz się swoimi sposobami i refleksjami.
(1) Rano nie trać energii na zapasy z pościelą, ale zbuduj nawyk szybkiego (w miarę) wstawania
Zacznijmy od banalnej rzeczy, nie wiem nawet, czy warto o tym pisać, choć z drugiej strony, dla mnie to było coś istotnego: rano warto wstać z łóżka.
Nie tyle chodzi o to, by wstawać tak samo wcześnie, jak wtedy gdy chodzisz do pracy (choć dobrym pomysłem jest zachować rytm). Bardziej chodzi o to, by nie wprowadzić nowego zwyczaju, który można nazwać „zapasami z pościelą”.
W jakimś pudle z książkami (nie rozpakowałem jeszcze wszystkiego, co miałem w biurze) mam sprawozdanie z przeprowadzonych przed wojną badań psychologicznych. Ich autor utrzymywał, że czas, jaki mija od przebudzenia się do podniesienia z łóżka, jest wskaźnikiem siły charakteru. Z jednej strony stawiał ludzi, którzy wstają w ciągu maksymalnie dwóch minut, z drugiej osoby, którym zajmuje to więcej niż godzinę.
Nie wydaje mi się, aby to było związane z charakterem, ma to jednak coś wspólnego z siłą woli. Jeżeli każdy dzień zaczynasz od 15, 20—minutowego zastanawiania się „już wstać, czy jeszcze nie?” niepotrzebnie zużywasz zasoby swojej energii psychicznej (która zawsze jest ograniczona).
Od jakiegoś czasu nie używam budzika (pozwalam organizmowi spać, tyle ile potrzebuje, wiem brzmi to ryzykownie, ale za stary jestem by spać do południa). Mam jednak zasadę, że gdy obudzę się rano (tzn. po piątej), wstaję w ciągu góra kilku minut. Nie gwałtownie, bez pośpiechu, ale bez przewracania się na drugi bok, rozmyślania, sprawdzania wiadomości i robienia tysiąca innych rzeczy, które można robić, gdy człowiek nie śpieszy się do żadnego biura.
(2) Rozpędź się poprzez codzienny, poranny rytuał, który nie wymaga podejmowania decyzji
Nie mogę sobie darować opowiastki o pewnym człowieku: Henry Stanley Morgan, to jeden z osiemnastowiecznych podróżników. Jego wyprawy przez Czarny Ląd to nie były wycieczki. Wycinanie ścieżek przez dżunglę, brodzenie po pas w błocie podczas pory deszczowej, ustawicznie kąsające komary, muchy i pijawki, głód, ropiejące rany, malaria, dyzenteria, ludożercy i plemiona z zatrutymi strzałami i dzidami. Przeżywał jeden na trzech z uczestników takich wypraw. Nie tylko ze względu na problemy natury biologicznej. Niektórzy wariowali albo załamywali się. Niektórzy, ale nie Henry Stanley, przez miejscowych zwany Bula Matari — Kruszyciel Skał.
Jego najbardziej znaną wyprawą było poszukiwanie zaginionego doktora Livingstona. Cel był prosty: za wszelką cenę znaleźć żywego lub martwego, nieznanego mu osobiście doktora. Gdy po wielu miesiącach walki, wyłonił się w końcu z dżungli i zobaczył żywego Livinstona, podszedł do niego, uchylił ronda korkowego kapelusza, jak ktoś kto właśnie odbywa poobiedni spacerek w miejskim parku, i zapytał:
— Doktor Livingston, jak mniemam?
Twardość, samodyscyplina i opanowanie, nie były jednak jego wrodzonymi cechami. Wychował się w sierocińcu i średnio tam sobie radził. Jako nastolatek, w przypływie złości, przyłożył swojemu nauczycielowi, tak że ten huknął głową o posadzkę, a on sam, przekonany, że zabił człowieka, wsiadł na statek i uciekł z rodzinnej Anglii za ocean.
Jego siła charakteru była efektem nawyków, jakie sobie wypracował. Jeden z takich nawyków miał miejsce każdego dnia rano.
Co robi Bula Matari, po obudzeniu się w obozie, w którym brakuje żywności, jest za to w bród komarów, much i innych robali, w którym jest gorąco i wilgotno i tak beznadziejnie, że niektórzy strzelają sobie w głowę?
Na co stawiasz?
Poprawna odpowiedź: opróżnia pęcherz i goli się. Tak relacjonuje jeden z jego pomocników:
Opowiadał mi często, że podczas rozmaitych wypraw zrobił z tego zasadę: zawsze starannie się golił. W wielkim lesie, „w obozie głodu”, w poranki przed bitwą — nigdy nie zaniedbał tego zwyczaju, niezależnie od przeszkód. Golił się nawet przy użyciu zimnej wody albo tępą brzytwą.
To wydaje się stratą energii, w rzeczywistości jest czymś istotnym. Robienie takiej prostej rzeczy przełącza umysł na tryb samokontroli. Nie chodzi o samo golenie się (ulga dla brodaczy i kobiet). Chodzi o rytuał. O coś, co robisz bez zastanowienia i bez wyjątku, coś co nie kosztuje cię wiele, a co pozwala wejść na właściwą ścieżkę.
Praktyczna rada: dokładnie zaplanuj to, co robisz przez 15 minut, po porannym opróżnieniu pęcherza. To może być więcej (np. pół godziny) albo mniej. Kluczowe jest jednak, by robić to automatycznie i bez dywagowania.
Mój rytuał to: ścielenie łóżka, ćwiczenie (10 — 20 minut), prysznic, mycie zębów, ubierani się i oczywiście golenie (nawet gdy nigdzie nie wychodzę, ani nie planuję włączać kamery). Ogolony, z wodą kolońską na twarzy, może wciąż jestem tym samym, nieco rozbabranym życiowo człowiekiem, ale czuję się… niemal jak Bula Matari!
Pomyśl o swoim rytuale. Jest wiele możliwości: toaleta, medytacja, joga, przeciąganie się, czytanie, parzenie kawy, modlitwa. Zaplanuj przynajmniej 10 minut. Jakikolwiek rytuał jest dobry, choć niektóre są jeszcze lepsze. Bądź otwarty, nie musisz kopiować porannych rytuałów innych osób. Zrób kilka eksperymentów i zbadaj, co daje ci rano najwięcej.
Jedną rzecz warto, moim zdaniem, uwzględnić w tym rytuale: ubieranie się. Gdy pracujesz w domu, łatwo do południa chodzić w pidżamie albo bieliźnie.
Nie mam nic przeciwko pidżamom ani chodzeniu w bieliźnie, jednak nie jes to dobre rozwiązanie z perspektywy wewnętrznej energii.
Gdzieś przeczytałem, że Paweł Jasienica, zanim usiadł do pracy, ubierał się w garnitur. Zasiadał za biurkiem, które znajdowało się kilka kroków od jego łóżka, tak samo, jakby stało na środku ministerialnego gabinetu. Garnitur i krawat to dla mnie przesada, ale ubiór jest czymś w rodzaju hipnotyzującego sygnału, który przełącza nas w stan większej efektywności.
(3) Stwórz swoje miejsce do pracy i nie rób w nim niczego innego
Zdarzają się ludzie, którzy potrafią pracować nawet w łóżku. Ponoć kimś takim był Winston Churchill. Jednak większość z nas powinna tego unikać. W łóżku nie warto pracować, nie tylko dlatego, że nie będziesz efektywny (może będziesz), ale także dlatego, że potem możesz mieć problemy z wypoczynkiem. Gdy do tego samego miejsca, przypisujesz dwa różne skrypty, mogą zacząć się mieszać (No to szefuniu śpimy, czy pracujemy? — spyta potem twoja podświadomość).
Miejsce to nie to samo co pomieszczenie. W tym samym pokoju możesz stworzyć kilka albo nawet kilkanaście miejsc. Na miejsca składa się dźwięk, oświetlenie, przedmioty, aranżacja i tysiące innych detali.
Dla mnie na przykład częścią mojego miejsca pracy jest zapalona lampka. Zapalam ją wtedy, gdy pracuję (nawet gdy jest jasno), gaszę w trakcie przerw i nigdy nie używam do czegoś innego (np. czytania książek). Innym z takich elementów jest muzyka. Innej muzyki słucham dla przyjemności, innej, gdy pracuję.
Tworząc miejsce pracy, warto poeksperymentować. Np. przez jakiś czas miałem biurko ustawione przodem do okna, oświetlenie było dobre i wydawało mi się, że tak jest optymalnie. Okazało się jednak, że jestem znacznie efektywniejszy, gdy siedzę przodem do ściany.
Dwie rzeczy na zakończenie tego wątku. Po pierwsze: znajdź sposób by odciąć twoje miejsce od otoczenia. Idealnie, jeżeli masz pokój, którego drzwi możesz zamknąć. Jeżeli nie masz, rodzajem drzwi są słuchawki.
Druga rzecz: dbaj o porządek na biurku. Nie ma czegoś takiego jak twórczy bałagan (w każdym razie nie na biurku). Badania pokazują, że bałagan osłabia samokontrolę. Z natury jestem raczej mało uporządkowany. Jednak od jakiegoś czasu, ostatnią rzeczą, którą robię, zanim skończę pracę — a robię to nawet wtedy, gdy jestem całkowicie wycięty — jest posprzątanie biurka. Ma czekać na następny dzień puste. Papiery trafiają do teczek, teczki na półki, książki wracają na swoje miejsca.
(4) Kontroluj czas: zaczynaj o stałej porze, rób przerwy i nie przeciągaj
Szczególnie wtedy, gdy pracujesz twórczo i możesz zacząć o jakiej chcesz godzinie, umów się z sobą na określoną godzinę rozpoczęcia.
Mózg przyzwyczaja się do pór. Jeżeli np. piszesz od ósmej do dwunastej, po po kilku daniach, najlepsze pomysły zaczną ci przychodzić właśnie o tej porze.
Kontrola czasu to także przerwy. Przełomowym momentem dla mojej efektywności było włączenie techniki pomodoro— tzn. pracy z uruchomionym stoperem, który odmierza czas intensywnego skupienia, a potem czas przerw. Nie wyobrażam sobie pracy bez tego.
Stosowałem różne techniki mierzenia czasu, dziś używam małego, elektronicznego timera kuchennego, kupione na allegro za jakieś 5 złotych. Mój rytm to 40 minut skupienia, a potem 5 minut ruchu (czasem lekkich ćwiczeń). Bez tych 5 minut, po jakiejś godzinie czy dwóch moja efektywność siada do zera. Z przerwami jestem w stanie dawać czadu przez kilka godzin.
Trzecia rzecz — przyznaję — wciąż tego jeszcze nie umiem, ale jestem przekonany, że to ważne, to kończenie pracy, gdy jeszcze nie padasz na twarz. Najlepiej o wcześniej określonej godzinie. Pułapka pracy w domu wiąże się z tym, że łatwo się pracuje do późna. Jestem przecież w domu. Nikt nie gasi mi światła, nikt się nie niepokoi, że jeszcze nie wróciłem. „Jeszcze coś dokończę, a jeszcze coś dopracuję, jeszcze coś pomęcze… „ cyk, cyk, cyk i nagle jest dziesiąta.
Ustal, do której pracujesz, a potem przestań, niezależnie od tego ile udało ci się zrobić. Zamknij komputer, posprzątaj książki, zgaś lampkę, wyjdź z pokoju. Nie myśl o pracy, pozwól, by zajął się nią twój nieświadomy mózg.
Jak przerwać myślenie o pracy? Może inspiracji dostarczą ci wspomnienia Ernesta Hemingwaya, z czasów, gdy mieszkał w Paryżu:
Nauczyłem się nie myśleć o tym, co pisałem, od chwili, gdy przestawałem pisać, aż do momentu, kiedy znów zaczynałem następnego dnia. W ten sposób pracowała nad tym moja podświadomość, a jednocześnie słuchałem innych ludzi i – miałem nadzieję – zauważałem wszystko; i czytałem, żeby nie myśleć o swoje pracy i nie stać się do niej niezdolnym. Jeżeli wciąż myślałeś o pisaniu, gubiłeś rzecz, o której pisałeś, zanim mogłeś ją podjąć następnego dnia. Musiało się mieć trochę ruchu, zmęczyć się fizycznie, i bardzo dobrze było uprawiać miłość z kimś, kogo się kochało. To było lepsze niż wszystko. Potem, należało czytać, aby nie myśleć o swojej pracy, i nie troszczyć się o nią, póki nie można było zabrać się do niej znowu.
(5) Prowadź dziennik
I ostatnia rada: prowadź dziennik. Każdego dnia, poświęć chwilę na to, by odpowiedzieć sobie na jedno pytanie, a najlepiej na trzy:
1) Z czego jestem dziś zadowolony?
2) Czego się dziś dowiedziałem o sobie / swojej efektywności?
3) Czy jest coś, co jutro mogę zrobić inaczej?
Dla mnie najtrudniejsze jest to pierwsze. Pod koniec dnia, gdy jestem zmęczony, wszystko wydaje mi się bez sensu. Ale co zrobić, trzeba odpowiedzieć. Hm… no jest coś takiego, napisałem ten tekst!
Pytanie do Ciebie
To tylko kilka punktów. Pewnie rzeczy oczywistych, na pewno niewyczerpujących tematu. Pomyślałem jednak, że być może, cenne będzie, gdy porównasz swoje doświadczenia z moimi.
Może zechcesz podzielić się swoimi sposobami na to, by skutecznie pracować w domu i nie zwariować od tego?
Może w tym, co napisałem, jest coś, z czym się nie zgadzasz?
Może jest coś, co cię poruszyło, albo co wydaje ci się dobrym pomysłem?
Mam także domową dyscyplinę pracy. Poranek jest najważniejszy i domowe, poranne rytuały. Nawet z zaskoczeniem zauważyłam, że w domu pracuję efektywniej i szybciej. Mam mniej rozpraszaczy i jestem bardzie zrelaksowana, odprężona, twórcza. Wysypiam się, spokojnie, bez problemu wstaję, rytuały, czas pracy określony. Przerwy. Ładnie się ubieram, robię makijaż i mam miejsca do pracy oraz odpoczynku.
Świetny tekst, taki idealny na obecną sytuację. Właśnie rozpoczęłam „home office” i zastanawiałam się dzisiaj, jak być bardziej produktywną w domu. Najlepiej wychodzą mi póki co stałe godziny, ale słabo sobie radzę z rozpraszaczami typu telefon czy facebook. Chciałabym mieć ten flow w momencie, w którym piszę i jestem skupiona, ale często myśli i pomysły rozwiewają ten stan. Zapewne kwestia czasu i wypracowania rutyny. Dzięki za rady 🙂
U mnie odkryciem i czymś co ułatwiło mi powroty to akceptacja w sobie istnienia fal. Zaakceptowałem, że są tygodnie, gdy jestem bardzo zdyscyplinowany, a potem przychodzą takie, w których robię absolutne minimum. Kiedyś będąc w takim poduktywnościowym dołku dopadały mnie wnioski ogólne, że moje strategie nie działają, a teraz wiem, że ja już tak mam, że wykres mojej produktywności wygląda jak fala i po dołku jest górka. I tak w koło…Macieju.. 🙂
Witam. W jednym z Pana wpisow mozna było przeczytac o negatywnym wplywie nadmiernego fantazjowania na podejmowanie dzialania. Zauwazylem ze sam od zawsze bardzo duzo marzę i fantazjuje, ma Pan moze do polecenia jakies książki w których mógłbym zaczerpnąć trochę wiedzy w tym temacie bądź inne zrodla dzięki ktorym mógłbym bardziej przeanalizować ten swoj problem?
Sławku, dziękuję za komentarz. Jest książka napisana przez psycholog Gabriele Oetingen, pod tytułem „WOOP skuteczna metoda osiągania celów” – jest tam sporo informacji na tema tego w jaki sposób postępować z marzeniami. Książka jest cenna, choć dla mnie za bardzo teoretyczna i zbytnio skupiona na badaniach psychologicznych.
Marzenia i fantazje same w sobie nie są złe. Problemem jest brak przełożenia ich na małe, codzienne i możliwe do osiągnięcia cele. Trudno mi jednak znaleźć jakąś pozycję, dzięki której można nauczyć się tego. Może warto zajrzeć do mojej książki „Działaj teraz” (wydało ją wydawnictwo Helion).
Myślę, że to akceptowanie dołków wymaga łagodności i wyrozumiałości dla siebie 🙂 Ty to masz to Maćku 🙂