Mówiliśmy poprzednio o negatywnej samodyscyplinie – podejściu opartym na lęku i obawach: robię coś dobrego, aby uniknąć zła. „Muszę się wziąć za siebie, by nie zmarnować życia! Muszę przestać jeść niezdrowe rzeczy, bo będę za dużo ważyć. Muszę przestać chodzić późno spać, bo wciąż jestem niewyspany. Muszę przestać tyle pić, bo zostanę pijakiem. Muszę nauczyć się programować, bo nie zdobędę żadnej dobrze płatnej pracy”.
To podejście niewolnika. Niewolnik działa, bo się boi. Jeżeli czuje nad głową bat i jeżeli ten bat jest dość bolesny i nieuchronny – będzie działać. Jeżeli tylko nie ma pewności, jeżeli można się wykpić od kary, niewolnik na pewno coś wymyśli, by się wykupić. Obieca, rozżali się, zaskamle, poprosi na kolanach, skłamie prosto w oczy, powie, że już jutro, że na pewno, że wszystko nadrobi, że tylko wyjątkowo, że tylko raz, że tylko chwilka…
Gdy samego siebie traktuję jako niewolnika, moim jedynym pomysłem na wzmocnienie samodyscypliny jest eskalacja poczucia zagrożenia. Powtarzamy wciąż sobie: „Muszę się za to wziąć, bo jestem naprawdę skończony! Tym razem sytuacja jest poważna!”. Stawiamy siebie pod ścianą, ustraszniamy, katastrofizujemy, tragizujemy… Większe zagrożenie działa jednak tylko przez chwilę. Rzadko przekłada się na samodyscyplinę, trwającą dłużej niż kilka dni.
Pół życia próbowałem na sobie tego podejście: „Więcej strachu, więcej samodyscypliny”. Jestem mistrzem straszenia siebie i innych. „Tym razem jestem naprawdę skończony!” – to jedno z moich ulubionych zawołań. I co? Nie pomagało.
Jeżeli chcesz, możesz stosować tę strategię przez całe życie. Gdy się jednak znudzisz, spróbuj czegoś innego. Może pora zostać wolnym człowiekiem? Kimś, kto przestaje pompować w siebie strach i zaczyna rozwijać inne obszary psychiki.
Kim jest człowiek wolny?
Spinoza w swojej „Etyce” pisze:
Samodyscyplina pozytywna, nie polega na tym, że walczę z czymś złym, ale na tym, że pragnę w pełni żyć. Chcę robić to, co jest najważniejsze w moim życiu. Pożądam dobra i pożytku – swojego, ale także innych ludzi. Pozytywna samodyscyplina to po prostu dążenie do szczęścia i dobra.
Niewolnik unika zła, człowiek wolny dąży do dobra. Niewolnikiem kierują negatywne emocje, człowiekiem wolnym – nadzieja i radość.
Owszem, człowiek wolny wielu rzeczy nie robi, ale dzieje się to mimochodem, to nie jest jego życiowy cel. Nie chodzi o to, by przed czymś uciec, ale by do czegoś się zbliżyć.
Taki Gandhi
Wspominałem o Gandhim. Na pierwszy rzut oka można mieć wrażenie, że akurat on jest przykładem czegoś zupełnie przeciwnego: nie stosował przemocy, nie jadł mięsa, od pewnego momentu całkowicie zrezygnował z seksu. Wydaje się, że jego życie opierało sią na słowie „nie”. Wystarczy się jednak lepiej przyjrzeć jego motywom, by zrozumieć, że zdecydowanie był to człowiek wolny.
Jakiś czas temu, gdy córka zapytała mnie, kim był Gandhi, odpowiedziałem, że przywódcą Indii i człowiekiem, który był znany z „niestosowania przemocy i biernego oporu”. Gandhi obruszyłby się na taką prezentację. Pisał w autobiografii:
Określenie „bierny opór” może być zrozumiane w zbyt ograniczonym sensie, jako broń ludzi słabych, może nosić cechy nienawiści, a nawet w ostatecznym wyniku mogłoby znaleźć swój wyraz w aktach przemocy.
By znaleźć inną nazwę, rozpisał w gazecie konkurs z nagrodami. Wygrał go jego krewny (też nazwiskiem Gandhi), który zaproponował nazwę złożoną z dwóch słów: sat – prawda i agraha – niezłomność. Tak powstała satjagraha – niezłomne trzymanie się prawdy.
A co z celibatem Gandhiego? Gandhi, gdy miał już czwórkę dzieci, po dwudziestu latach małżeństwa doszedł do wniosku, że pora złożyć ślub brahmaczarji. I znowu, nawet na poziomie słów nie mamy do czynienia z zakazem: brahmaczarja oznacza podążanie za absolutem (Brahmanem).
Elementem tego ślubu było powstrzymanie się od seksu – jednak nie dlatego, że jest on zły, grzeszny, czy że należy się go brzydzić. Gandhi doszedł do wniosku, że to jedyny sposób, który pozwoli mu pogodzić oddanie dla rodziny z pasją służenia innym. Pisał:
Zaczynałem się nawet niecierpliwić, oczekując chwili, kiedy będę mógł złożyć ostateczne ślubowanie. Ta perspektywa napełniała mnie swego rodzaju bezmierną radością. Wyobraźnia zaczęła mi malować nieograniczone możliwości służenia innym i poświęcania się dla innych.
U podstawy było zatem wyobrażenie sobie czegoś pociągającego. W jego przypadku była to wizja służenia innym i poświęcenia się dla nich. On to naprawdę lubił, a o gustach, jak mówią, się nie dyskutuje.
Podobnie było z kwestią wegetarianizmu i postów. Celem była harmonia z naturą, podniesienie sprawności ciała, większe skupienie oraz większa trzeźwość myślenia.
No dobra, Gandhi jest trochę odleciany (albo święty – co na jedno wychodzi). Weźmy kogoś zupełnie innego rodzaju. Człowieka nawet aż za bardzo przyziemnego.
Taki Arnold
Arnold Schwarzenegger urodził się tuż po wojnie gdzieś w austriackich Alpach. Wizja zostania kolejnym bauerem albo robotnikiem w fabryce przerażała go i dobijała. Dodatkowo poczucie przegranej wojny, kłopoty ekonomiczne, brak pieniędzy, złe relacje z ojcem – to wszystko tworzyło idealną sytuację do tego, by zacząć narzekać, walczyć z biedą poczuciem niższości i niedostatkami, a następnie spędzić całe życie w tym samym miejscu.
Arnold, jak samo mówi (https://www.youtube.com/watch?v=1bumPyvzCyo) miał szczęście. To szczęście polegało na tym, że obejrzał w szkole dokumentalny film o Ameryce. Drapacze chmur, wielopasmowe autostrady, wielkie mosty, rozmach, tempo życia zachwyciły go. Zamiast myśleć: „Muszę się stąd wyrwać”, zaczął: „Chcę do Ameryki”.
Drugą rzeczą był magazyn kulturystyczny, który przypadkiem wpadł mu w ręce, a w którym przeczytał o karierze zdobywcy tytułu Mr. Universe. Zamiast myśleć: „Nie chcę być farmerem”, zaczął myśleć: „Chcę być kulturystą! Więcej, chcę byś mistrzem kulturystyki jak on!”
To były obrazowe, konkretne i długoterminowe cele, które nie tylko nadały mu kierunek i uwolniły z poczucia beznadziei, ale także sprawiły, że wiele ciężkich rzeczy (na przykład żmudne ćwiczenia w siłowni) stały się czymś mniej kosztownym. Jak wspomina, te wizje sprawiły, że rygor ćwiczeń po pięć godzin dziennie, nie był dla niego niczym ciężkim, To były jedynie kroki, które zbliżały go do tego, co najważniejsze.
Dlaczego pozytywna samodyscyplina?
Gdy masz w sobie pragnienie i nadzieję, samodyscyplina jest znacznie łatwiejsza, niż wtedy, gdy uciekasz od czegoś, czegoś się boisz, czy czegoś w żadnym wypadku sobie nie życzysz.
Mając pozytywną wizję, w znacznie mniejszym stopniu grozi ci walka z sobą samym. Nie jesteś jak dziecko, z którym trzeba się spierać, by zjadło ten obrzydliwy szpinak czy inne zdrowe jedzonko, bo „jak nie zjesz, to będziesz słaby i chorowity”. Jesteś raczej ja ktoś, kto nie może się doczekać, aż dostanie swoją porcję zdrowych warzyw, bo przecież to „wzmacnia i dodaje energii, a poza tym, to niezwykle smaczne”.
Jasne, nawet wtedy, gdy masz wielką i pociągającą wizję, coś musisz z siebie dać. Gdy ćwiczysz każdego dnia przez pięć godzin, rezygnujesz z wielu innych możliwości. Czasem jesteś nawet jak ktoś, kto bierze portfel i wydaje wszystko, co się w nim znajduje. Tyle tylko, że wydając, nie masz poczucia, że coś tracisz. Przeciwnie, masz poczucie, że w zamian dostajesz coś znacznie cenniejszego.
Niechęć, odraza, lęk, obawy to za słabe silniki by mogły uciągnąć skuteczne, zdyscyplinowane działanie. Bez nich co rusz będziesz mieć problemy z tym, by zabrać się za działanie, wytrwale doprowadzać rzeczy do końca oraz nie dać się zwieść na manowce przez pojawiające się co rusz pokusy.
Czy to oznacza, że musimy pozbyć się każdej negatywnej emocji, jaka pojawi? Nic podobnego. Ta wersja pozytywnego myślenia, w której najważniejszą rzeczą jest pozbyć się wszystkiego, co negatywne, przypomina trochę kastrację. Chodzi raczej o to, by negatywne doznania nie stały w centrum. Dziś nie mamy czasu, by się tym zająć. Za dwa, trzy dni, dalszy ciąg.
[ratemypost]